Wróciłam z Zanzibaru i właśnie staram się dojść do siebie w ten mróz. Jeszcze nie wszystko uprane i nie do końca wyleczyłam katar, którego dostałam od klimatyzacji w samolocie.
Najpopularniejszym zwrotem kierowanym do turystów jest „hakuna matata”, co w suahili znaczy „nie ma problemu”. Po „Królu lwie” brzmi dla nas znajomo, a drugim „jambo”, czyli „cześć”. MDK zadzwonił do mnie z pracy ze słowami:
– Jambo, hakuna matata! Hakuna makata – przekręcił.
– Hakuna ma katar – odpowiedziałam sięgając po kolejną chusteczkę
Nie wiem, czy prawdziwa jest hipoteza o naszym afrykańskim pochodzeniu, ale faktem jest, że ja się w Afryce naprawdę dobrze czuję. Po pierwsze jest tam gorąco, a to bardzo lubię. Po drugie Afryka zawsze była dla mnie bardzo ciekawa i egzotyczna. Książki i filmy oglądałam jak bajki. Najpierw było „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza i film „Elza z afrykańskiego buszu”. Jeszcze „Serengeti nie może umrzeć” Grzimków i przepiękne „Pożegnanie z Afryką” Karen Blixen, a głównie świetny film. Nie do końca potrafiłam sobie wyobrazić wielu egzotycznych roślin, zwierząt i zjawisk, np. baobaba. A tu proszę: rósł sobie jeden w ogrodzie koło naszej chaty (za nim widać fragment przepięknego flamboyant tree – płomienia Afryki).
Miałam okazję spróbować owoców baobabu robionych w jakiejś dobrej zalewie. Są słodko-kwaśne – bardzo mi smakują. Ssie się tylko cienką warstwę na dość sporej pestce. Samą pestkę się wyrzuca. W przewodniku wyczytałam, że owoce baobabu są najbogatszym naturalnym źródłem witaminy C w Afryce. Przywiozłam trochę do domu:
Przywiozłam sobie też przyprawy, bo są tam plantacje, gdzie zbiera się goździki, pieprz, wanilię, gałkę muszkatołową i in. Chciałam sobie też kupić płytę z zanzibarską muzyką taarab, ale za późno zaczęłam negocjacje ze sprzedawcą na plaży. Oprócz szali, sprytnie wiązanych w pareo, sprzedawca ma też płyty CD z afrykańskim disco. Najpierw próbuje mi wmówić, że to właśnie taarab i tylko 5 dolarów. Po krótkiej rozmowie rezygnuje z przekonywania i obiecuje, że jutro przyniesie taarab. Do jutra. Zaczepia mnie drugi:
– On ci nie przyniesie taarab. On się na tym nie zna. Ja ci mogę przynieść.
– Ale powiedział, że przyniesie. Po co mi dwie płyty? Zobaczymy.
Następnego dnia po południu wyjeżdżamy. Nie przyniósł płyty. Ten, co chciał przynieść, mówi triumfalnie:
– Widzisz? Mówiłem, że nie przyniesie! Ja ci mogę przynieść.
– Ale dziś po południu wyjeżdżam.
Szybka wymiana zdań między sprzedawcami. Nie mówią taarab, tylko tarabu. Ten, który chciał przynieść, nagle zaczyna śpiewać. Podoba mi się. Mogę tylko podziękować („asante sana”) i klaskać. Trudno, posłucham w Internecie.
W następnym wpisie będzie o samym Zanzibarze, bo jest tak ciekawy, że chciałabym się z Wami podzielić zdjęciami i wrażeniami. I żebyście poczuli trochę słońca w te mroźne dni.
Wpis z 03.01.2016 r.