Bardzo nam smakowało to danie z Podkarpacia. Dobry pomysł na urozmaicenie dań z piersi kurczaka. Przepis pochodzi z bloga trzecitalerz.blogspot.com
Sznycle grzybowe (4 porcje)
2 filety z piersi kurczaka
2 jajka
1 cebula
6 dużych pieczarek
100 g startego żółtego sera
3 łyżki maki ziemniaczanej
olej do smażenia
sól, pieprz
Mięso pokroić w drobną kostkę. Pieczarki i cebulę również pokroić w kostkę. Wszystko przełożyć do miski, dodać żółty ser oraz roztrzepane jajka połączone z mąką ziemniaczaną. Doprawić do smaku. Smażyć z obu stron. Podawać z ziemniakami i surówką.
Podobny sos – Sweet & sour – można w sklepie kupić w słoiku, ale domowy lepszy. Wiadomo! Co prawda nie jadłam takiego sosu w Azji, ale podobne już tak. Bo inspiracja pochodzi z stamtąd. Sos można podać do ryżu i do wszelkich mięs. Chętnie podaję ten sos do grillowanego kurczaka. Przepis pochodzi z kotlet.tv.
Na patelni podgrzać cukier (lub miód), a gdy się rozpuści i zrobi złocisty, wlać sok ananasowy i podgrzać. Dodać przecier pomidorowy, ocet i podgrzewać kilka minut.
Mąkę ziemniaczaną wymieszać z wodą i wlać do sosu. Wymieszać dokładnie i zagotować. Sos powinien zgęstnieć.
Cebulę i paprykę pokroić w kostkę i podsmażyć na oliwie. Dodać ananasa pokrojonego również w kostkę, posiekane pędy bambusa, a można też dodać pokrojoną marchewkę czy kukurydzę.
Gorący sos można włożyć do gorących, wygotowanych słoików, obrócić słoiki i tak wystudzić.
Ostatnio nie bardzo miałam czas i nastrój do gotowania. Wirus zaczął dopadać znajomych i to już się zrobiło mało ciekawe.
Myślę sobie o wyjazdach, błękitach mórz, kwiatach i cieple. Gdy jeszcze można było chodzić do restauracji, wybieraliśmy się czasem do knajpki greckiej „Santorini”. Kiedyś podano nam na przystawkę pastę, której nie rozpoznaliśmy. Była pyszna z chlebkiem pita. Okazało się, że to groch z oliwą. Dlatego dzisiaj chciałam polecić taką pastę. Ugotowany, odcedzony groch trzeba po prostu zmiksować z oliwą i solą (można dodać odrobinę wody). Można posypać, np. majerankiem lub innymi ziołami. Ja posypałam moją ulubioną macierzanką.
Kolejny wprost dekadencki tort, pełen wszystkiego, co niezdrowe: cukru i tłuszczu, pachnący czekoladą. Po prostu poezja. Można go kupić w sklepach Ikea, ale można zrobić też w domu. Pozytywne i zdrowe jest w nim to, że nie ma w nim mąki, ale mielone migdały.
Tort trzeba zrobić w przeddzień, bo wtedy kawałki karmelowych batoników nabiorą właściwej konsystencji.
Przepis pochodzi z bloga Mania Pieczenia. Przymierzałam się do zrobienia tego tortu dość długo i nareszcie była okazja. Polecam gorąco.
Szwedzki tort Daim
Ciasto:
350 g mielonych migdałów (ze skórką)
200 g cukru
6 białek
Krem:
200 g śmietany kremówki 36%
100 g cukru
6 żółtek
2 łyżeczki cukru waniliowego
150 g miękkiego masła
Dekoracja:
200 g czekolady mlecznej
100 g śmietany kremówki 36%
160 g batoników Daim (w razie braku oryginalnych batoników, na końcu podaję przepis na domowe)
Wykonanie ciasta.
Dna dwóch tortownic o średnicy 26 cm wyłożyć papierem do pieczenia. Piekarnik rozgrzać do temperatury 175 st. C z termoobiegiem.
Białka ubić na sztywno, a następnie po trochu dodawać cukier. Ubijać, aż piana stanie się gęsta i błyszcząca. Delikatnie wmieszać zmielone migdały i rozłożyć masę do dwóch tortownic. Wyrównać. Piec ok. 25-30 minut.
Wyjąć z piekarnika, wystudzić, wyjąć z foremek, nożem okroić brzegi.
Wykonanie kremu.
Do rondla wlać żółtka, śmietanę i cukier. Roztrzepać, by składniki się połączyły. Podgrzewać na małym ogniu, aż masa zgęstnieje, nie dopuszczając do zagotowania. Wystudzić całkowicie.
Masło zmiksować, a następnie stopniowo, po łyżce, dodawać zimną masę śmietanową.
Wykonanie dekoracji.
Czekoladę połamać na małe kawałki. Śmietanę wlać do rondelka. Podgrzewać, aż będzie gorąca, ale nie wrząca. Zdjąć z palnika. Do gorącej śmietany wrzucić kawałki czekolady. Wymieszać na jednolitą masę.
Batoniki Daim pociąć nożem na małe kawałeczki.
Pierwszy blat ciasta położyć na paterze, posmarować połową kremu śmietankowego. Przykryć drugim blatem i posmarować pozostałym kremem.
Ciasto równomiernie posypać połamanymi batonikami Daim. Wierzch i boki tortu posmarować polewą czekoladową. Schłodzić w lodówce najlepiej przez całą noc.
Domowe batoniki Daim (ok. 16-18 szt.)
100 g migdałów
100 g masła
230 g cukru
50 g jasnego miodu
½ łyżeczki soli
250 g mlecznej czekolady
Podłużną formę o wymiarach np. 21x 32 cm wyłożyć papierem do pieczenia.
Migdały pokruszyć w blenderze dość drobno, ale tak, by pozostały wyraźne kawałki.
Cukier, masło i miód wrzucić do rondla o grubym dnie. Doprowadzić do wrzenia i gotować na sporym ogniu przez ok. 4 minuty. Co jakiś czas zamieszać, pilnując, by masa nie przywierała do dna rondla. Masa lekko zbrązowieje i zgęstnieje do konsystencji miodu. Zdjąć rondel z palnika, wsypać sól i migdały, wymieszać. Postawić znów na palniku i podgrzewać kolejne 3-4 minuty. Następnie wylać powstałą masę do przygotowanej foremki. Równomiernie rozprowadzić łyżką. Pozostawić do lekkiego przestygnięcia na ok. 3-4 minuty i pokroić na batoniki. Nie wolno czekać zbyt długo, gdyż masa błyskawicznie zastyga!
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Każdy batonik maczać w roztopionej czekoladzie i odkładać na kratkę do zastygnięcia.
Leje deszcz, ale wcale nas to nie martwi, bo to zapowiedź grzybów. Do tej pory było sucho i nie było szans na grzybobranie, ale to się właśnie zmienia. A gdy już nazbieramy grzybów, to proponuję zrobić tartę ziemniaczaną z grzybami według przepisu Gregorhspeed. Oczywiście, mogą być to pieczarki, ale lepsze będą świeże grzyby prosto z lasu.
Tarta ziemniaczana z grzybami
600 g ziemniaków
2 jajka
3 łyżki mąki
2 cebule
1 ząbek czosnku (pominęłam)
400 g grzybów
100 ml mleka 3,2%
3 łyżki śmietany
natka pietruszki
masło
sól, pieprz
Ziemniaki zetrzeć na tarce o dużych oczkach (w łezkę). Cebulę pokroić w piórka, dodać mąkę i jajka, doprawić solą i pieprzem.
Formę do tarty wyłożyć papierem do pieczenia i włożyć masę ziemniaczaną. Wyrównać i zapiekać 15 minut w temperaturze 200 st. C. Wyjąć foremkę z piekarnika, temperaturę zmniejszyć do 180 st. C.
W międzyczasie posiekaną cebulę poddusić na maśle, dodać pokrojone w plasterki grzyby, posiekany czosnek (pominęłam), mleko i dusić na wolnym ogniu przez 10 minut. Dodać śmietanę i wymieszać, doprawić solą i pieprzem, wymieszać z posiekaną natką pietruszki, wyłożyć na podpieczony placek ziemniaczany i zapiekać kolejne 15 minut.
W czasie upałów najlepszym deserem są lody. Dlatego dzisiaj będzie przepis na lody bananowe.
Przepis pochodzi z bloga ciazowezachcianki.blogspot.com
Lody bananowe
4 banany
1/2 limonki
1 szklanka śmietanki 36%
1 łyżeczka cukru pudru
wafelki do lodów
Banany obrać ze skórki. Pokroić na kilka części i wrzucić do blendera. Dodać sok z limonki, zblendować. Dodać śmietankę i zblendować. Na koniec dodać cukier puder (ja wzięłam 3 łyżeczki) i jeszcze chwilę blendować.
Wlać do maszynki do lodów, a w razie braku – do naczynia z pokrywką i włożyć do zamrażalnika na 4 godziny. Lody wyjąć kilka minut przed podaniem i gdy troszkę zmiękną, nakładać do foremek.
Maliny cieszą oko samą swoją malinią urodą, a w dodatku pięknie pachną, są pyszne i można z nich zrobić sok, nalewkę i mnóstwo innych rzeczy. Ja zrobiłam w ubiegłym roku likier i zimą był bardzo pomocny na rozgrzewkę.
Likier łatwo zrobić i teraz jest na to najlepsza pora.
Likier malinowy
2 kg malin
700 g cukru
500 ml spirytusu 95%
500 ml wódki 40%
Maliny przebrać, układać w słoju przesypując cukrem. Słój przykryć podwójnie złożoną gazą lub ściereczką umocowaną gumką. Pozostawić w temperaturze pokojowej. Gdy maliny puszczą sok, zalać spirytusem, szczelnie zamknąć i odstawić na tydzień.
Nalew zlać do innego naczynia, a owoce zalać wódką i odstawić na 2-3 tygodnie.
Wódkę zlać znad owoców, owoce odcisnąć. Połączyć nalewy, przefiltrować przez watę na lejku. Rozlać do butelek i odstawić na 6 miesięcy.
Lato trochę kapryśne i zmienne, ale na razie gorące. I pełne komarów. Wczoraj w ogrodzie prawie nas zjadły. Gdy jest upał, to nie bardzo nas ciągnie do gotowania. Ja zrobiłam sałatkę z kapusty z warzywami. Jest pikantniejsza dzięki suszonymi pomidorom.
Sałatka z kapusty, warzyw i suszonych pomidorów
160 g białej kapusty, drobno poszatkowanej
30 g suszonych pomidorów z oliwy, pokrojonych w kostkę
100 g kukurydzy z puszki
garść pomidorków koktajlowych
2 łyżki oliwy
1/2 łyżki majonezu
sól, pieprz cayenne
Kapustę wymieszać z suszonymi pomidorami, kukurydzą, pomidorkami pokrojonymi w ćwiartki i przyprawami. Schłodzić 1/2 godziny w lodówce i podawać.
Sałatka bardzo dobra do kotletów, falafeli czy dań z grilla.
Taki przysmak PRL, który wrócił do łask. Według starego przepisu, te kotlety robi się z mięsa całego kurczaka, ale można robić nawet tylko z piersi. Od jakiegoś czasu robię czasem takie kotlety, bo pracy przy nich niewiele, a u mnie w domu zawsze są przyjmowane z entuzjazmem.
Kotlety pożarskie
1 podwójna pierś kurczaka, zmielona
kilka gałązek natki pietruszki
1 bułka namoczona w wodzie
1 jajko
sól, pieprz
bułka tarta
olej do smażenia
Mięso porządnie wyrobić z 1 jajkiem, posiekaną natką pietruszki, odciśniętą bułką i przyprawami. Mokrymi dłońmi formować kotlety, obtoczyć w bułce tartej i smażyć na rozgrzanym oleju.
Właśnie kwitnie lawenda. Można oberwać kwiatki, ususzyć i zrobić tartę lawendową. Oprócz pięknego zapachu, lawenda ma też właściwości uspokajające i lekko nasenne, dobrze robi na trawienie, łagodzi ból i jest pomocna przy zwalczaniu infekcji.
Tarta lawendowa
Ciasto:
200 g mąki
100 g masła
50 g cukru
szczypta soli
1 żółtko
Krem budyniowy:
1/2 l mleka
3 łyżki cukru
3 łyżki mąki ziemniaczanej
1,5 łyżki mąki pszennej
1 łyżka masła
1 żółtko
3 łyżki suszonych kwiatów lawendy
Najpierw trzeba z podanych składników zagnieść kruche ciasto, uformować kulę, włożyć do lodówki na 1/2 godziny. Następnie wylepić okrągłą formę do tarty, wyłożoną papierem do pieczenia. Nakłuć ciasto widelcem i włożyć do piekarnika nagrzanego do temp. 180 st. C. Piec 12-15 minut, aż ciasto nabierze złotego koloru. Wyjąć i wystudzić.
Odlać do kubeczka 3/4 szklanki mleka i wymieszać z żółtkiem i mąką. Pozostałe mleko zagotować z masłem i cukrem i dodać mleko z mąką oraz lawendę. Wszystko zagotować, mieszając energiczne, a potem pogotować parę minut, aż masa zgęstnieje. Wylać na przygotowany spód i schłodzić w lodówce.
Troszkę późno wzięłam się za robienie tego syropu z tej przyczyny, że w lasach, gdzie zawsze zaopatrywałam się w czarny bez, właściciel wziął się za jego tępienie i miałam problemy ze zdobyciem surowca. Jak na złość, jadąc przez Warszawę, co chwilę widziałam gdzieś pięknie kwitnące krzaki, ale w mieście przecież rwać nie będę…
Kwiaty czarnego bzu są bogate w mikro i makroelementy, mają działanie napotne i lekko moczopędne. Kwiatów można używać do płukania jamy ustnej, a także oczu, przy zapaleniach spojówek. Napary z kwiatów czarnego bzu nadają się do kąpieli i kompresów na skórę twarzy.
Syrop z kwiatów czy nalewka mają wspaniały smak, którego nie da się porównać z niczym innym. Syrop można dodawać latem do wody, a zimą do herbaty przy przeziębieniach i grypie.
Poniższa receptura pochodzi ze skrzyżowania przepisów Ireny Gumowskiej i dr Alicji Elbanowskiej, zamieszczonych w „Wiadomościach Zielarskich”. Cukru należy użyć sporo gdyż służy jako konserwant. Widzę na blogach, że autorzy wpisów starają się ograniczyć ilość cukru, ale ja podaję stary przepis.
Syrop z kwiatów czarnego bzu
Sporządzić syrop rozpuszczając 2 kg cukru w 1,5 l wrzącej wody. Ostudzonym syropem zalać 35-40 baldachów kwiatów bzu czarnego, oderwanych lub odciętych nożyczkami od szypułek. Dodać sok z 1-2 cytryn. Odstawić na 48 godzin. Zagotować (nie gotować, tylko poczekać, by zawrzał!), od razu przecedzić i szybko przelać do wyparzonych, gorących butelek.
Sernik neapolitański pochodzi od warstwowych lodów włoskich (tam najczęściej były to lody wiśniowo-czekoladowo-pistacjowe), dostosowanych do amerykańskich gustów i trzeba przyznać, że jest przepyszny. Jest na tyle smaczny, że robiłam go już kilka razy i jeszcze nie raz zrobię.
1 opakowanie budyniu śmietankowego lub waniliowego
Ciastka pokruszyć i wymieszać ze stopionym masłem. Wgnieść w dno tortownicy (u mnie o średnicy 26 cm), wyrównać i włożyć na 1/2 godziny do lodówki.
Czekoladę połamać i roztopić w garnuszku na parze.
Truskawki zblendować.
Twaróg utrzeć z cukrem i wanilią, dodać kolejno jajka. Stopniowo dolewać śmietankę, miksując do połączenia składników (niezbyt długo). Pod koniec dodać proszek budyniowy.
Dodać część twarogu do zmiksowanych truskawek i wymieszać, część do czekolady i wymieszać, a część zostawić bez dodatków. Ja to robię w trzech jednakowych pojemnikach po lodach, żeby było tyle samo i warstwy sernika równe.
Na spód wyłożyć warstwę czekoladową, następnie śmietankową, a na końcu truskawkową.
Tortownicę włożyć do piekarnika rozgrzanego do temp. 160 st. C, na którego na dnie należy umieścić miseczkę z wodą. Piec ok. 70 minut. Po upieczeniu uchylić drzwiczki piekarnika i wystudzić sernik do temperatury pokojowej. Ja wkładam potem sernik na kilka godzin do lodówki, bo lubimy schłodzony.
Pokrzywa jest bardzo cennym zielem, szczególnie młode, wiosenne listki. Liście pokrzywy wzmacniają organizm, podnoszą poziom hemoglobiny we krwi, zawierają witaminy (wit. C jest więcej niż w owocach czarnej porzeczki) oraz sole mineralne. Liście oczyszczają organizm, usuwając skumulowane zimą produkty przemiany materii, poprawiają cerę i samopoczucie. W liściach (i korzeniach) pokrzywy stwierdzono istnienie czynników pobudzających wytwarzanie antygenów wirusowych, działają one również bakteriobójczo.
Pestki dyni też są bardzo cenne. Zawierają dużo witaminy E, a także cynk, krzem oraz selen, a krzem świetnie wpływa na skórę, włosy i paznokcie.
Oczywiście pokrzywa powinna pochodzić z terenów oddalonych od miasta i dróg. Ja mam w swoim ogrodzie trochę pokrzyw i chętnie teraz robię z nich pesto. Najlepiej brać się za to w rękawiczkach.
Pesto z pokrzywy z pestkami dyni
40 g liści pokrzywy, najlepiej szczytowych
20 dag lekko podprażonych pestek dyni
1-2 ząbki czosnku
15 dag tartego parmezanu albo dziugasa
sól, pieprz
5 łyżek oliwy
Gałązki pokrzywy opłukać, sparzyć wrzątkiem na sicie, a następnie przelać zimną wodą i otrząsnąć z wody, oberwać liście, wrzucić do blendera. Dodać pestki dyni, posiekany czosnek, parmezan, przyprawy i tyle oliwy, by dało się wszystko zmiksować. Podawać z gorącym spaghetti.
Podobno rodzice szybciej wynajdą szczepionkę na koronawirusa niż naukowcy. Wszyscy starają się zająć swoje pociechy. Z obu stron naszego domku są ustawione trampoliny i od rana do wieczora słyszymy „trzymp, trzymp, trzymp”. Dzieci do siebie krzyczą i ogólnie jest wesoło, ale na dłuższą metę trochę męcząco. Dobrze by było wrócić już do tzw. normalnego życia.
Dzisiaj przepis na przyprawę do dań arabskich – wieloskładnikowy, ale bardzo dobry do dań arabskich.
Teraz najpilniejszy staje się fryzjer. Kiedyś koleżanka w pracy opowiadała nam, że jej syn był u fryzjera, ale fryzura jej się nie spodobała. Określiła ją jako „do przodu i na boki”. Strasznie nas to wtedy rozśmieszyło i próbowaliśmy sobie taką fryzurę wyobrazić. Teraz gdy patrzę w domu na MDK, nie mam już wątpliwości, jak wygląda taka fryzura. Wypisz, wymaluj: „do przodu i na boki”. Ja z kolei wiążę sobie ogonek z tyłu. Fryzjer pilnie potrzebny.
Ostatnio podałam przepis na tortillę, a dzisiaj propozycja z czym tortillę zjeść. Mnie zainspirował przepis z Blog z apetytem. A gdy już przygotowałam tortille, dowiedziałam się od MDK, że to był królewski obiad. Oj, nawet nie myślałam, że tak bardzo będzie smakowało, a tortille bardziej kojarzą mi się z fast foodem niż z królewskim jedzeniem. Niemniej miło mi było, że bardzo smakowało.
Danie przyrządza się bardzo szybko i równie szybko znika.
Tortille z kurczakiem i warzywami
tortille, gotowe lub domowe, np. z tego przepisu: https://dorodnepomidory.com/2020/05/06/tortilla-pszenna/
1 podwójna pierś kurczakaprzyprawa do kurczakakilka liści sałaty, masłowej lub lodowej1 pomidor lub kilka małych pomidorków1 mała papryka czerwona
Piersi kurczaka umyć, osuszyć i pokroić w paseczki.
Warzywa pokroić.
Mięso przełożyć do miseczki, posypać przyprawą i wymieszać. Następnie smażyć na rozgrzanym oleju do lekkiego zrumienienia.W międzyczasie przygotować sos: w miseczce wymieszać majonez z ketchupem i jogurtem, dodać przeciśnięty czosnek i doprawić do smaku solą oraz pieprzem.Na każdej tortilli położyć trochę poszarpanej sałaty, trochę kurczaka, trochę posiekanych warzyw, polać sosem. Tortille zwinąć i krótko grillować.
Jak sobie radzicie z odosobnieniem? Świat nagle okazał się inny niż się wydawało. Ja odrobiłam zaległości w spaniu, czytaniu i wielu rzeczach, na które nigdy nie było czasu. Nawet zrobiliśmy sobie w domu wieczór karaoke. Mam płytę „Budki Suflera” z muzyką do tego celu i jak na pierwszy raz nawet nieźle wyszło. A jak Wam się nosi maseczki? Mnie tak sobie, ale moja koleżanka jest zachwycona. Powiedziała, że uwielbia maseczki, bo zmarszczek nie widać.
Można ugotować lub upiec coś ciekawego. Dzisiaj tortille.
Tortilla pszenna
2 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
3 łyżki oliwy
2/3 szklanki gorącej wody (użyłam troszkę więcej)
Mąkę przesiać, dodać sól i oliwę. Stopniowo dodawać wodę, mieszając łyżką lub mikserem. Połączyć składniki i uformować kulę z ciasta. Wyrabiać, dopóki ciasto nie będzie gładkie i elastyczne. Przykryć folią i odstawić na 1 godzinę.
Ciasto podzielić na 16 równych części, uformować kulki i odstawić na 15 minut.
Placki rozwałkować cieniutko na blacie wysypanym cienko mąką i piec na rozgrzanej, suchej patelni, przeznaczonej do smażenia bez tłuszczu, najpierw 30 sekund z jednej strony, potem 30 sekund z drugiej. Tortille powinny się wydąć i pokryć brązowymi plamkami. Układać je jedną na drugiej na talerzu pod folią.
Po usmażeniu wszystkich placków, zawinąć je w wilgotną ściereczkę, owinąć folią i zostawić na kilka godzin, by były miękkie.
Tortillę można jeść z uduszonymi na tłuszczu warzywami, np. pokrojoną w kostkę papryką, cebulą i pomidorami. Można do warzyw dodać jakieś mięsko, awokado, paprykę itp.
Urodziny od pewnego wieku przestają sprawiać przyjemność. Doszłam do wniosku, że wtedy nie powinno się już dostawać prezentów tylko odszkodowanie. Częścią odszkodowania może być coś słodziutkiego. Coś takiego, jak dacquoise [czytaj: dakłas]. Słodziutka beza ze słodziutkim kremem potrafi naprawdę pocieszyć w trudnych chwilach, chociaż następnym razem zrobię tę słodycz z mniejszą ilością cukru.
Przepis znalazłam na blogu Kulinarne Przeboje.
Dacquoise
6 białek
300 g cukru
100 suszonych daktyli
100 g orzechów włoskich
250 g serka mascarpone
300 g śmietanki kremówki
150 g kajmaku, np. z tego przepisu (z połowy składników):
Blaty bezowe najlepiej przygotować dzień wcześniej, by dobrze podeschły i były chrupiące.
Białka (w temperaturze pokojowej) ubić na sztywno (dodanie soli nie ma żadnego wpływu na ubijanie białek). Gdy białka będą ubite na sztywno, dodawać po trochu cukier, cały czas ubijając, aż masa będzie sztywna i lśniąca.
Daktyle i orzechy posiekać. Połowę daktyli i orzechów wmieszać łyżką w ubitą pianę.
Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st. C.
Na dwóch papierach do pieczenia położyć talerzyk o średnicy ok. 22-23 cm, odrysować okręgi i wypełnić je masą bezową. Wyrównać.
Dwie blachy z blatami bezowymi ułożyć na dolnym i środkowym poziomie w piekarniku, zmniejszyć temperaturę do 140 st. C i piec 45 minut. Następnie zamienić blachy miejscami i piec dalsze 45 minut. Bezy powinny się troszkę przyrumienić. Piekarnik wyłączyć, uchylić drzwiczki i pozostawić blaty do ostudzenia piekarnika. Potem wyjąć i rozłożyć na blacie lub na parapecie.
Następnego dnia przygotować krem.
W misce wymieszać ze sobą mascarpone i masę kajmakową.
Śmietanę kremówkę ubić i dodać do masy z mascarpone i kajmaku, wymieszać. Dodać pozostałe posiekane orzechy i daktyle, wymieszać.
Na płaską stronę jednego blatu wyłożyć krem, pozostawiając troszkę na wierzch. Położyć drugi blat, posmarować lekko kremem i ozdobić mieszanką daktyli i orzechów lub posypać kakao.
Lubię robić ciasto filo (po grecku: liść). W odróżnieniu od ciasta francuskiego, którego wykonanie jest dla mnie męczące, robienie ciasta filo to przyjemność. Lubię, gdy płat ciasta robi się tak cieniutki, że można przez nie zobaczyć nawet zadrukowaną stronę i od razu można go wykorzystać, np. do burka czy baklawy.
Ciasto można kupić gotowe, można też zamrozić, ale ja tego nie robiłam.
Burek jest robiony nie tylko w Turcji, ale też w Grecji, w krajach bałkańskich i arabskich. Występuje także pod innymi nazwami, w różnych wariantach, z różnymi nadzieniami i przyprawami. Burek można robić w formie nakładanych na siebie płatów ciasta, ale też można zwijać rulony i układać je spiralnie w foremce.
Ponieważ lubię robić tę potrawę, więc testowałam różne przepisy i wypracowałam swój ulubiony wariant. Podaję trzy klasyczne tureckie nadzienia, ale sama najbardziej lubię burek z mięsem. Pamiętając, że Turcja jest krajem muzułmańskim, przymierzałam się do robienia burka z cielęciną albo jagnięciną. Ostatecznie robię go najchętniej z mielonym mięsem gulaszowym z indyka. Mam ochotę zrobić bardziej swojską wersję z grzybami albo z nadzieniem jak do pierogów ruskich.
Przygotowując burek korzystałam m. in. z przepisu Wypieki Beaty oraz Ugotuj.to.
Burek
Ciasto:
2 i 2/3 szklanki mąki pszennej typ 500
1/2 – 3/4 szklanki ciepłej wody (ilość wody zależy od mąki – trzeba użyć tyle, by ciasto było miękkie i sprężyste)
1 łyżeczka soli
2 łyżki oliwy
mąka ziemniaczana do podsypywania
200 g masła
Zagnieść ciasto z mąki, soli i wody. Wodę należy dodawać stopniowo i wyrabiać tak długo, by ciasto było sprężyste i odchodziło od ręki. Na dłoniach rozetrzeć po trochu oliwy i wyrabiać, aż do stopniowego wyczerpania oliwy.
Miskę z ciastem przykryć folią spożywczą lub wilgotną ściereczką i odstawić na 2 godziny.
Nadzienie:
1) Serowe:
400 g twarogu półtłustego
200 g sera feta
2 ząbki czosnku
1 łyżka jogurtu
sól, pieprz
Przygotowanie: Twaróg oraz fetę ugnieść widelcem, dodać przeciśnięte ząbki czosnku, jogurt, sól oraz pieprz i dobrze wymieszać.
2) Szpinakowe:
100 g mrożonego szpinaku
200 g sera feta
200 g twarogu półtłustego
3 ząbki czosnku
sól, pieprz
Przygotowanie: Szpinak podsmażyć w garnku wraz z przeciśniętymi ząbkami czosnku, dodać fetę, twaróg i przyprawy. Ugnieść wszystko razem widelcem i dobrze wymieszać.
3) Mięsne:
400 g mielonego mięsa (ja używam mięsa indyka na gulasz, ale może też być jagnięcina)
2 ząbki czosnku
1 cebula
sól, pieprz, papryka, bazylia, oregano
Przygotowanie: Cebulę pokroić w kostkę i podsmażyć na oliwie, dodać posiekany czosnek i podsmażyć razem z odrobiną soli. Następnie zmielić razem z mięsem i podsmażyć wszystko na patelni. Pod koniec smażenia dodać przyprawy.
Spód tortownicy (u mnie o średnicy 24 cm) wysmarować masłem, a pozostałe masło roztopić w rondlu. Odrywać większe kulki ciasta (resztą trzymać pod przykryciem, by nie obsychało) i wałkować na blacie podsypanym cieniutko mąką ziemniaczaną (nie łączy się z ciastem tak bardzo jak pszenna), aż ciasto będzie bardzo cieniutkie i prawie przejrzyste. Wycinać koła talerzykiem o średnicy 24 cm. Pierwsze kółko położyć na spodzie tortownicy i posmarować stopionym masłem za pomocą pędzla kuchennego. To samo zrobić z następnymi kółkami, każde smarując masłem. Położyć w ten sposób 6-7 warstw, które będą stanowić spód burka. Rozciągnąć te warstwy na tyle, by uzyskać boki burka (natłuszczone ciasto można delikatnie rozciągać – nie przerwie się). Ostatniej warstwy nie trzeba smarować masłem, tylko rozłożyć na niej połowę nadzienia. Następnie położyć 4 warstwy (ostatniej nie smarować masłem) i rozłożyć drugą połowę nadzienia, po czym położyć warstwy uzyskane z reszty ciasta.
Uwagi dotyczące ciasta: mąkę podsypywać do wałkowania w jak najmniejszej ilości, by ciasto nie było zbyt twarde – tylko tyle, ile trzeba, by rozwałkować jak najcieńsze ciasto. Nie należy się przejmować, jeśli ciasto się przerwie, albo powstaną drobne fałdki, bo natłuszczone ciasto da się odpowiednio rozciągnąć i ułożyć na poprzednich warstwach.
Ciasto, które już zostało rozwałkowane, ułożyć ładnie z kawałków, by utworzyć następnie kółko, a nie wałkować ponownie. W ten sposób część warstw będzie z całych kółek, a część z kawałków. Ważne, by górna warstwa była na pewno całym kółkiem i ładnie wyglądała.
Warstw ciasta nie przyciskać do siebie – smarować delikatnie masłem.
Po uformowaniu boczków, założyć obręcz na spód tortownicy na spód z burkiem, posmarować masłem wierzch i włożyć blaszkę do piekarnika rozgrzanego do temp. 200 st. C. Piec ok. 30 minut (ciasto jest lepsze gdy nie jest zbyt mocno wypieczone).
Idą Święta, ale dziwne to będą Święta – bez święcenia jajek, w odosobnieniu. Trzeba jednak zrobić wszystko, żeby było nam lepiej i jak najbardziej świątecznie.
Wczoraj podałam przepis na masło orzechowe, bo do tego dania będzie konieczne: kurczak w sosie z czekoladą. Zaskakujące, ale wyjątkowo pyszne tradycyjne meksykańskie danie. Nadaje się na świąteczny obiad.
Przepis znalazłam na blogu Apetycznie-Klasycznie i bardzo polecam. Robiłam to danie już dwa razy i na pewno nie raz wrócę do tego przepisu. Nie należy przerażać się ilością składników, bo danie robi się dosyć szybko. Według przepisu sos najlepiej jest zrobić przeddzień, żeby się „przegryzł”, ale nam danie smakowało najbardziej, kiedy i kurczak się „przegryzł” w sosie, czyli na drugi dzień.
Życzę wszystkim pięknych, zdrowych i wesołych Świąt.
Mole poblano de pollo
Sos mole:
2 łyżki oleju
1 cebula pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku pokrojone w kostkę
1 ostra papryka bez nasion pokrojona w kostkę (ja użyłam papryki w proszku)
1 łyżka uprażonych nasion sezamu
1 łyżka mielonych migdałów
1 łyżeczka słodkiej papryki w proszku
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka kminu rzymskiego
1/4 łyżeczki mielonych goździków
1 puszka pomidorów krojonych bez skórki (ja wzięłam świeże pomidory, które ugotowałam oddzielnie)
Przygotowanie sosu. W rondlu rozgrzać olej, dodać cebulę, czosnek, ostrą paprykę, lekko posolić i smażyć 5 minut na małym ogniu, mieszając. Dodać sezam, migdały, przyprawy i smażyć 3 minuty, dodać pomidory, masło orzechowe, czekoladę pokruszoną na kawałki oraz rosół. Wymieszać, zagotować i gotować dalej na małym ogniu przez 15 minut (gdyby sos zrobił się zbyt gęsty, dodać troszkę wody). Garnek zestawić z ognia, lekko ostudzić, wlać do blendera kielichowego i zmiksować na gładko. Na koniec doprawić solą i pieprzem, przelać do garnka, przykryć, odstawić na noc do lodówki.
Na patelni rozgrzać olej, usmażyć kawałki kurczaka, aż uzyskają złoty kolor.
Wyjąć z lodówki garnek z sosem, zagotować, włożyć obsmażone kawałki kurczaka, przykryć i gotować na małym ogniu przez ok. 30 minut. Danie podawać posypane łyżką uprażonych ziaren sezamu, z ryżem lub quinoa (można je skropić odrobiną soku z limonki – ja nie skrapiałam).
Masło zrobiłam z orzechów laskowych, ale można zrobić także z innych orzechów, np. ziemnych. Nie jest trudne do zrobienia, nie robi się go długo, za to można postawić na świątecznych lub codziennym stole do pieczywa, można użyć jako kremu do wypieków, albo… przepis na pyszną potrawę z masłem orzechowym już jutro.
Masło orzechowe
Orzechy (ja wzięłam 300 g) prażyć na blaszce do pieczenia ok. 10 minut w temp. 200 st. C, mieszając od czasu do czasu. Następnie wysypać na blat i poczekać, by ostygły. Brać w dłonie garść orzechów i pocierać je o siebie, żeby osłonki się wykruszyły (nie musi być superdokładnie).
Obrane orzechy wrzucić do blendera, dodać szczyptę soli, łyżeczkę miodu i tyle oleju rzepakowego lub orzechowego, by uzyskać gładki krem.
Byłam w domu to i ciasto migdałowe zrobiłam. Robiłam to ciasto wielokrotnie, bo bardzo je lubimy. Dziwne, że dopiero teraz pojawia się na moim blogu, ale podobno lepiej późno niż wcale…
Przepis znalazłam kiedyś na blogu Moje Wypieki i troszkę go zmieniłam. Przede wszystkim jest w nim mniej cytryny i dzięki temu ciasto jest bardziej migdałowe.
Ciasto migdałowe
220 g miękkiego masła
180 g drobnego cukru
4 duże jajka
50 g mąki pszennej
220 g zmielonych migdałów
1/2 łyżeczki ekstraktu migdałowego
otarta skórka z 1 cytryny i sok z 1/2 cytryny
Keksówkę o wymiarach 30×11 cm wysmarować masłem i wysypać zmielonymi migdałami i wysypać tartą bułką albo zmielonymi migdałami i odstawić.
Masło zmiksować z cukrem i ucierać, aż do białości. Wbijać jajka, jedno po drugim, nadal miksując, a po każdym jajku dodawać 1/4 część mąki. Następnie dodać migdały, ekstrakt z migdałów, skórkę z cytryny i sok – delikatnie zmiksować (na wolnych obrotach) lub wymieszać.
Piec ok. 50-70 minut (zależy od piekarnika) w temperaturze 180 st. C. Trzeba sprawdzić patyczkiem, czy jest już upieczone.
Jeszcze nie było przepisu na potrawę wietnamską, więc teraz dodaję. Przepis jest na czasie, bo słynna wietnamska zupa pho jest rosołem z przyprawami, które warto jeść w sezonie przeziębień i infekcji. Do knajpki wietnamskiej się teraz nie można wybrać, ale zupę można zrobić samodzielnie według przepisu Wietnamki Linh Nguyen. Przyszły takie czasy, że najtrudniej jest zdobyć kości wołowe. Mnie się udało w stoisku mięsnym pod Halą Mirowską. Zupa jest bardzo aromatyczna i smakuje egzotycznie, ale MDK stwierdził, że woli polski rosołek. Podaję przepis oryginalny, a na zdjęciu zupa pho z wietnamskiej knajpki w Warszawie. gdzie dorzucili jeszcze kiełki.
Zupa pho
1 kg wołowych kości szpikowych
1/2 kg tłustej łaty
1/2 kg mięsa z udźca wołowego
kawałek imbiru
ziarno kardamonu
2 gwiazdki anyżu
laska cynamonu
cebula
sos rybny
300 g cienkiego makaronu pho
pęczek dymki
pęczek kolendry
cytryna
świeża papryka chili lub pasta chili
sól
Kości umyć, zalać wodą i gotować, aż do momentu, kiedy pojawią się na powierzchni wody szumowiny. Wówczas wylać całość i znowu umyć kości. Znowu zalać kości wodą, wrzucić łatę i zagotować. Znowu zebrać szumowiny i gotować na małym ogniu.
Kardamon, anyż, cynamon, posiekany w długie słupki imbir oraz cebulę pokrojoną w piórka prażyć na suchej patelni przez 2 minuty. Uprażone przyprawy dorzucić do gotującego się rosołu. Wszystko razem gotować do momentu, aż łata się rozpuści (ok. 3-5 godzin). Rosół przyprawić solą i sosem rybnym (ja chlapnęłam tylko troszkę sosu rybnego z butelki).
Mięso z udźca pokroić na cienkie plasterki i marynować w części pokrojonego świeżego imbiru.
Makaron pho namoczyć w letniej wodzie na ok. 20-30 minut, aż zmięknie. Następnie wrzucić do wrzącej wody i gotować przez 1 minutę, mieszając.
Na koniec ugotowany makaron ułożyć w misce, położyć na nim zamarynowane płaty wołowiny z imbirem, posypać posiekaną dymką, kolendrą i zalać bulionem. Wołowina pod wpływem gorącego bulionu ścina się i oddaje słodycz. Równoważy się ją, dodając do zupy sok z cytryny i chili.
Był taki okropny toast „Zdrowie pięknych pań i tych tu obecnych!”. Teraz, po zimie, zaczęłam sobie myśleć, że trzeba zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby chociaż w jakimś stopniu nie zaliczać się do „tych tu obecnych”. Poza tym jest Dzień Kobiet, więc warto zrobić sobie przyjemny prezent. Dlatego przygotowałam maseczki odżywiające skórę. Namawiam Was, drogie kobiety, żebyście też zrobiły swojej skórze prezent i ten prezent przynajmniej raz w tygodniu powtarzały. Wystarczy umyć twarz i szyję, położyć się wygodnie na kanapie, na twarz i szyję nanieść grubszą warstwę maseczki, zamknąć oczy i relaksować się jakieś 20 minut. Potem maseczkę należy zmyć pod bieżącą wodą i posmarować twarz jakimś delikatnym kremem.
Maseczka ze śmietanki, kurkumy i miodu
1 łyżka gęstej śmietanki kremówki
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka kurkumy
Składniki wymieszać i od razu nakładać. Lepiej podłożyć sobie pod głowę jakąś niepotrzebną ścierkę, bo kurkuma bardzo lubi brudzić wszystko dookoła i ciężko ją sprać z ubrania.
Maseczka z twarożku, żółtka i banana
1 łyżka twarożku
1 żółtko,
1/5 banana
Kawałek banana rozgnieść widelcem, a następnie wymieszać z twarożkiem oraz żółtkiem.
Maseczka z kapusty z otrębami owsianymi
Kawałeczek białej kapusty
otręby owsiane, zmielone na proszek
Kapustę posiekać na drobniutkie kawałeczki, potem delikatnie utłuc tłuczkiem, by kapusta puściła sok. Wymieszać ze zmielonymi otrębami.
Ostatnia maseczka jest troszkę kłopotliwa do zastosowania, bo kawałeczki kapusty lubią spadać z twarzy. Dlatego trzeba sobie pod głowę podłożyć ręcznik i leżeć spokojnie.
Odpowiedź brzmi: wszystko. Można wódeczkę z kobrą w środku albo zwykłą herbatę czy kawę.
Wietnamska kawa bardzo mi smakowała. Ma trochę goryczki, ale też czekoladowy posmak. Typowa kawa po wietnamsku sączy się przez sitko ustawione na szklance, która na dnie ma już trochę słodkiego mleka skondensowanego tłumiącego goryczkę. Kawa podawana jest z lodem. Sitko do kawy i sama kawa jest bardzo dobrym prezentem z Wietnamu. Te sitka można też kupić u nas na Allegro.
Kuchnia wietnamska jest przez wielu uznawana za najlepszą i najzdrowszą kuchnię w Azji, bo stosowane jest szybkie smażenie przy użyciu małej ilości tłuszczu. Po wietnamskim jedzeniu czuliśmy się lekko. Najlepsze jedzenie jest podobno w Hoi An, ale tam nie dotarliśmy. Charakterystyczne jest tu przygotowywanie jedzenia ze świeżych produktów. Ludzie nie robią zakupów na cały tydzień, tylko idą rano na targ i od razu gotują to, co kupili. Drugą zasadą jest tu jedzenie wszystkiego – kurzych łapek, skóry, dziobów kaczek itd. Wietnamczycy nie jedzą albo jedzą bardzo mało nabiału, więc np. ości ryb itd. dostarczają im wapnia.
Zupę Pho lub ryż z warzywami Wietnamczycy jedzą na śniadanie i o każdej porze dnia.
Czym jest wino dla Francuza czy oliwa dla Włocha, tym jest sos rybny dla Wietnamczyka. To tutaj najpopularniejsza przyprawa. Podobno każda rodzina ma swoją sekretną recepturę wyrobu tego sosu z solonych malutkich ryb podobnych do anchois, bardzo bogatego w sole mineralne. Jedni go sprzedają, inni produkują tylko na własny użytek. Wietnam jest największym eksporterem sosu rybnego na świecie i uważa się, że wietnamski sos jest najlepszej jakości. Inne popularne przyprawy to sos sojowy, imbir oraz czosnek.
Wielka jest tu rozmaitość owoców i wszędzie na deser serwowano je nam po obiedzie: arbuzy, jackfruity, banany, melony. Kupujemy tu mangostany, rambutany, mandarynki, rajskie jabłuszka wyglądające raczej jak czerwone gruszki. Na południu bardzo popularne są smocze owoce. Jadąc nad morze mijaliśmy dużo sadów i straganów z tymi owocami. Drzewa rodzą owoce cały czas – nawet w nocy nie odpoczywają, bo są doświetlane reflektorami.
Spośród ryb Mekongu słynny jest sumowaty pangaz, który może mieć nawet 3 m długości, ale jest gatunkiem zagrożonym. Popularną i pyszną rybą jest tu słoniowe ucho (na zdjęciu). Gdy podadzą nam całą rybę, nie powinniśmy jej przewracać na drugą stronę, aby wybrać kolejny płat. Ryba powinna zawsze leżeć na jednej stronie i jakoś trzeba się do niej dobrać. Wietnamczycy uważają, że osoby, które przewracają rybę są dwulicowe i niegodne zaufania.
Wietnamskie rosołki podawano we wszystkich restauracjach.
Kwiaty dyni smażone w cieście
Kawałki ryby czy mięsa z warzywami można owinąć w zmoczony papier ryżowy i zjeść.
Tak się robi papier ryżowy. Trzeba mieć dużą wprawę i delikatność, by nie porwać papieru, potem arkusz schnie na bambusowym koszyku (stąd wzorki).
Można popić wężówką. Na zdjęciu widać poszukiwania głowy węża z nalewki.
Jedna z nadmorskich restauracji z „boke” w nazwie. Jada tu dużo miejscowych. Jeśli jedzą miejscowi to znaczy, że i nas nie otrują. Wchodzimy.
Można sobie wybrać żabę, rybę, jaszczurkę, żółwia, małże, kraby, krewetki, płaszczki, węże albo coś jeszcze innego. Kucharz nam to od razu przyrządzi. Ryby i owoce morza są świeżutkie i przepyszne. Bardzo popularną przyprawą jest sól zmieszana w miseczce z pieprzem, polane świeżo wyciśniętym sokiem z limonki. Świetne do ryby.
Chciałam zjeść coś lekkiego, jakieś warzywa, więc zamówiłam sobie sałatkę. Sałatkę z Mui Ne. To, co dostałam, przeszło moje wyobrażenie. Cały talerz surowych małych rybek w czymś marynowanych. Do tego przynieśli mi jakieś zielone liście, papier ryżowy, wodę i sosiki w miseczkach. Pokazali, że mam sobie moczyć papier ryżowy w miseczce z wodą, nakładać na krążki papieru rybki z tymi liśćmi, zawijać, maczać w sosie i jeść. Głęboko westchnęłam i jadłam. Nawet smaczne, ale po tej sałatce czułam tęskny niedosyt warzyw…
Wietnam ma długą historię. Bywał zdominowany przez Chiny, walczył z sąsiadami, wchodził w skład Indochin Francuskich, był okupowany przez Japończyków, od 1957 r. działała w nim bratobójcza partyzantka Viet Congu, z którą walczyły Stany Zjednoczone. Ostatecznie komuniści zwyciężyli i do dzisiaj trwa Socjalistyczna Republika Wietnamu, ale dziwny to socjalizm. Można kupić wszystko, nawet w dużych sklepach takich projektantów jak Chanel czy Dior, w sklepach spożywczych też pełne zaopatrzenie, można wyjechać za granicę, działa internet. Pełno jest prywatnych sklepów i restauracji.
Wietnam jest dynamiczny, pracowity, zaradny i funkcjonuje całą dobę. W tym kraju żyje 97 mln ludzi. Można odnieść wrażenie, że większość z nich nazywa się Nguyen.
Pomimo wysiłków Francuzów, najwięcej Wietnamczyków wyznaje buddyzm. Pomimo starań komunistów, w Wietnamie trwa wiara w bóstwa, duchy i panuje kult przodków. Tutaj nawet kuchnia w domu ma swojego ducha, nie mówiąc o miastach i wsiach. Wietnamczycy, dyskretniej niż np. Tajowie czy Khmerowie, ustawiają ołtarzyki w domach. Są tam zdjęcia przodków, ich ulubione potrawy, kwiaty, owoce, trociczki, papierowe pieniądze itp. Wietnamczycy dokładają starań, by duchy były z nich zadowolone, bo inaczej mogą mieć problemy ze strony duchów rozgniewanych.
Pływanie łódką po jednej z licznych odnóg Delty Mekongu. Po drodze mijamy wioski. Co ciekawe, przy wiosłach łódek stoją kobiety.
Delta Mekongu to jedno z największych rozlewisk na świecie. Na tej rzece, o barwie kawy z mlekiem, zwanej Rzeką Dziewięciu Smoków, ludzie mieszkają, łowią ryby i sprzedają swoje towary. Domy na palach stoją frontami do rzeki, jakby rzeka była szeroką ulicą. Domem wielu osób jest łódź, gdzie stoi szafa, stół, kwiaty i suszy się pranie. Łodzie są traktowane jak przyjaciele – mają nawet namalowane oczy. Po rzece pływają sklepy, kwiaciarnie, stacje benzynowe.
Sajgon ku czci wodza od 1975 r. został przemianowany na Ho Chi Minh. Ta była stolica kraju liczy sobie obecnie prawie 8,5 mln mieszkańców, jest zatłoczona, ruchliwa, hałaśliwa, pełna sklepów i restauracji. Codziennie do pracy w tym mieście dojeżdżają 3 mln ludzi, bo najwięcej można zarobić właśnie w Sajgonie.
Charakterystyczne są domy rurowe, czyli bardzo wąskie, co jest pozostałością po Francuzach, bo koloniści pobierali podatek od szerokości domu. Dlatego budowano domy jak najwęższe. Obecnie zmieniono prawo i dom nie może mieć mniej niż 2 m szerokości.
Pagoda Jadeitowego Cesarza jest jedną z ważniejszych świątyń w Wietnamie. Przyjeżdżają tu wierni z całego kraju. Została zbudowana w 1909 r. na cześć taoistycznego boga zwanego Jadeitowym (lub Nefrytowym) Cesarzem.
Po obydwu stronach wejścia do świątyni stoją posągi lwów: lwicy, która ma pod łapą lwiątko…
…i lwa, który ma pod łapą kulę. Lwy chronią przed złymi mocami, są symbolem dostojeństwa i potęgi oraz obrońcami prawa.
Żółwiki w brodziku koło świątyni.
Pałac Zjednoczenia to dawny Pałac Prezydencki, a jeszcze dawniejszy pałac francuskiego gubernatora. W ogrodzie stoją 2 czołgi, które w 1975 r. sforsowały bramę i umożliwiły zdobycie siedziby rządu, a następnie Wietnam Północny i Południowy zostały zjednoczone.
Katedra Notre Dame wybudowana przez Francuzów w XIX w. jako kopia katedry w Paryżu. Nawet materiały budowlane sprowadzono z Francji.
Szopka przed katedrą.
Poczta Główna wybudowana przez Francuzów w XIX w. funkcjonuje do dziś.
Wnętrze gmachu Poczty Głównej i wszechobecny portret „wujka Ho”. Portret Ho Chi Minha wisiał nawet w naszym hotelu.
Czego nie można przewieźć na skuterze? Szczerze mówiąc, nie wiem. Po Sajgonie jeżdżą całe chmary skuterów. Ich kierowcy przewożą na nich chyba wszystko, także całe rodziny. Ruch na jezdniach nie ustaje także w nocy, bo Sajgon nie zasypia. Ruch skuterowo-samochodowy jest może trochę mniejszy w ciągu dnia, ale odbywa się całą dobę. Skutery jeżdżą po jezdniach i po chodnikach. Przejście przez jezdnię wymaga zmiany sposobu myślenia. Trzeba przyjąć do wiadomości, że na drodze każdy jest równie ważny. Gdy chce się przejść przez jezdnię, trzeba zdecydowanie przechodzić, ale mieć oczy ze wszystkich stron głowy. Widok pieszego zazwyczaj zatrzymuje rzekę pojazdów jednak trzeba uważać.
Oprócz skuterów, interesujące są też pęki drutów nad drogami, niektóre druty związane są po prostu na kokardkę. Drutów jest mnóstwo i niczym nie są zabezpieczone. Jak to działa w porze deszczowej???
Skutery są wszędzie. Zastanawialiśmy się, co będzie, gdy Wietnamczycy się wzbogacą i przesiądą do samochodów. Wówczas wąskie uliczki miasta całkiem się zatkają. Sytuację może uratować jedynie metro, które jest ciągle w budowie.
Sajgon o wschodzie słońca.
Jeszcze nie tak dawno, bo ok. 40 lat temu w dżungli trwały walki i tu znajdują się partyzanckie tunele Viet Congu Cu Chi. W tunelach znajdowały się schrony, drogi zaopatrzenia, magazyny broni i żywności, kuchnie polowe i szpitale. Tunele sięgają do 18 km pod ziemię. Ich łączna długość wynosi 320-400 km. Niektóre tunele udostępniono zwiedzającym, ale trudno się po nich przemieszczać nie będąc drobnym Wietnamczykiem. Niektórzy zwiedzający, zwłaszcza więksi mężczyźni mogą mieć problem z obejrzeniem tuneli.
Do tuneli prowadziły liczne wejścia, znane tylko partyzantom, a niewidoczne dla wrogów.
Wytęż wzrok i znajdź wejście do tunelu.
Proste, ale liczne mordercze pułapki, jak np. ta. Nie dość, że wróg był poraniony licznymi szpikulcami, to dla pewności infekcji były one wysmarowane kałem.
Po drodze mijamy liczne pola ryżowe. Wietnamczycy wyciskają z ziemi maksimum, np. siew i zbiory ryżu odbywają się tu 3 razy do roku (w Kambodży 1 raz). Gdy się jedzie przez kraj, na polach znajdują się liczne groby przodków, co jakoś odbierało nam apetyt na wietnamski ryż z przodkami.
Świątynia w Tay Ninh – Watykan religii cao dai, łączącej buddyzm, taoizm, konfucjanizm, chrześcijaństwo, islam i judaizm.
Wnętrze świątyni jest bardzo kolorowe i wygląda po prostu jak z odpustu. Rolę ołtarza pełni wielki niebieski glob z namalowanym okiem, tzw. Boskim Okiem. Nie wolno go fotografować. Kaodaizm powstał w 1926 r. Oficjalna nazwa tego Kościoła to Wielka Droga ku Trzeciemu Zbawieniu. Jego głównym celem jest zjednoczenie wszystkich religii dla pokoju i szczęścia ludzkości. Póki co najwięcej wyznawców kaodaizmu mieszka w delcie Mekongu.
Na Morzu Południowochińskim są idealne warunki do uprawiania kitesurfingu: wiatr i fale.
Malowniczy port rybacki w Mui Ne. Samo miasteczko nie jest zbyt ładne, a w dodatku zaśmiecone. Nawet trudno wybrać jakąś sensowną pamiątkę ze stosów kolorowych plastików. Można wykupić sobie jakąś wycieczkę w jednym z lokalnych biur podróży lub wybrać się na kawę. Jest też dużo restauracji dla turystów, a najciekawsze są te z „boke” w nazwie, bo tam można zjeść wszystko, co się rusza.
Spełnieniem mojego wieloletniego marzenia było obejrzenie z bliska Angkor Wat. Świątynia budzi zachwyt podróżnych przyjeżdżających tu z całego świata. Niektórzy twierdzą, że można zobaczyć Angkor i umrzeć, bo już nic wspanialszego się w życiu nie zobaczy.
Rzeczywiście, nie tylko ta świątynia, ale budowle w Angkor robią niesamowite wrażenie. Ozdobione są wspaniałymi reliefami i rzeźbami, które obrazują sceny z Mahabharaty, Ramajany i innych utworów, bitwy i życie codzienne Khmerów. Budowle były niegdyś kolorowe, a wieże Bajonu pokryte złotem, co trudno sobie dzisiaj wyobrazić.
Angkor był stolicą państwa Khmerów. Leżał na obszarze większym od współczesnego Paryża i miał 750 tysięcy mieszkańców. W XIII w. był największym zurbanizowanym kompleksem na świecie. Otaczający go system wodny jest uznawany za arcydzieło sztuki inżynierskiej. Królestwo Khmerów upadło w XVI w. Jest wiele teorii, dlaczego tak się stało. Jedną z nich było to, iż zbyt wiele środków przeznaczało na utrzymywanie budowli w Angkor – po prostu przeinwestowało. Z niewyjaśnionych przyczyn ludzie opuścili Angkor. Następnie miasto na wieki pochłonęła dżungla, aż w 1860 r. odkrył je Francuz Henri Mouhot.
Zrobiłam wielką selekcję zdjęć, żeby pokazać, jak wygląda Angkor. Nie wszystkie budowle się zmieszczą w moim wpisie, ale postaram się pokazać chociaż trochę tego bogactwa.
Angkor Wat znaczy po khmersku „wielka świątynia” lub „świątynia stolicy”. Zbudowana z twardego laterytu w XII w. ku czci boga Wisznu. Była budowana przez 35 lat jako świątynia hinduistyczna, potem stała się świątynią buddyjską.Budowla mieści się na wyspie o wymiarach 1,1 x 0,9 km, otoczonej fosą.
Do Angkor Wat droga wiedzie po długim moście wykonanym z jakby połączonych kanistrów. Bardzo dziwnie się po nich idzie, ale w razie podniesienia poziomu wody, most też się podniesie.
Angkor Wat – dziedziniec wewnętrzny z aleją, wzdłuż której umieszczono gigantyczne węże naga.
Najbardziej znana płaskorzeźba ma ponad 900 m długości i pokazuje sceny z Mahabharaty, Ramajany i inne historie.
Wdrapałam się na samą górę! Widok z III poziomu na odległą bramę.
Taras na górze. Oglądając wyrzeźbione nimfy niebiańskie – dewaty, można odpocząć i nacieszyć się obecnością w tym miejscu.
Na II poziomie mieszkają mnisi buddyjscy
Droga do Angkor Tom – Wielkiego Miasta. Wejście prowadzi przez 100-metrową fosę i most ze 108 posągami półbogów (po 54 z każdej strony) trzymających wielkie węże naga. Z prawej strony stoją demony zapowiadające nieszczęścia, a z lewej półbogowie o przyjaznym wyrazie twarzy. Podczas prac restauratorskich niezbyt dokładnie dopasowano głowy do korpusów, ale i tak posągi robią wrażenie. Na Bramie Zachodniej wita nas pierwszy uśmiech Angkor.
Świątynia Bajon i następne uśmiechy. Być może jest to połączenie twarzy Buddy i króla Dżajawarmana VII.
Taras Słoni stanowi część murów otaczających niegdyś, nieistniejący już pałac królewski. Słonie w architekturze khmerskiej są symbolem siły i władzy królewskiej oraz stabilności i pomocy.
Niedaleko Tarasu Słoni znajduje się Taras Trędowatego Króla z przepięknymi płaskorzeźbami. Każda z wyrzeźbionych postaci różni się od pozostałych (dotyczy to rzeźb w całym Angkor).
Phimeanakas – jedyna pozostałość po „Pałacu Niebiańskim” – siedzibie królów.
Banteay Srei – Twierdza Kobiet jest niemal o 200 lat starsza od Angkor Wat. Zbudowali ją mnisi ku czci boga Śiwy. Budulcem był czerwony piaskowiec i z tego kamienia powstały kwiaty, liście i misterne koronki.
Banteay Srei. Trzy wieże przypominają pąki lotosu. Większość rzeźb przedstawia postacie z Ramajany.
Ta Prohm nie do końca została wyrwana dżungli. W budowle wrosły drzewa kapokowe. Jacek Pałkiewicz określił tego typu budowle jako bezlitosną walkę natury z historią. Drzewa stopniowo rozsadzają budowle, ale ich usunięcie doprowadziłoby do zawalenia konstrukcji. Tylko w tej jednej świątyni służyło kiedyś 12.640 osób (kapłani, tancerki, robotnicy). Żeby wykarmić tyle osób, potrzeba było 66 tys. rolników dostarczających ok. 3 tysiące ton ryżu rocznie.
Wieczorem można pójść na kolację i obejrzeć współczesne tańczące apsary. Ciekawe przedstawienie, bo daje wyobrażenie o tańcu przedstawianym na kamiennych budowlach. Wiadomo, że każdy gest dłoni i palców coś oznaczał, a poprzez gestykulację apsary opowiadały całe historie, jak w języku migowym. Ich taniec to wykonywane kolejno figury, a tempo gwarantuje, że zdjęcie na pewno nie będzie „rozmazane”…
Królestwo Kambodży od razu nam się spodobało, a niektóre wątki w jego historii są jakby znajome. Kraj ten rozwijał się dynamicznie od IX do XV wieku i rozciągał również na terenach dzisiejszego Laosu, Wietnamu Południowego, Birmy i zachodniej Tajlandii. Wtedy też stolicą było Ankor Tom i budowano świątynie w Ankor. Po dynamicznym rozwoju nastąpił kryzys, kraj był podbijany przez sąsiadów i kurczył się terytorialnie, Następnie ścierały się w nim wpływy ze wschodu i zachodu, czyli tajskie i wietnamskie, a w końcu – Kambodża wraz z Laosem i Wietnamem – weszła w skład Indochin – kolonii francuskiej.
Potem – w dużym skrócie – kraj był pod okupacją japońską, tajlandzką, walczył o niepodległość z Francuzami, obalono monarchię, wojska amerykańskie bombardowały wsie walcząc z komunistyczną partyzantką Wietnamu, co spowodowało niechęć ludności do USA. Dziennikarz Tiziano Terzani cytuje pewnego nauczyciela, który stwierdził z goryczą: „zniszczyli nas, ale nas nie uratowali”. Najgorszy okres to lata 1975-1979, kiedy trwały krwawe rządy Czerwonych Khmerów, którzy pod przywództwem kilku wykształconych w Paryżu ideologów pod wodzą Pol Pota, zamknęli granice i zabili ok. 3 milionów osób. Powodowani byli obłędnym pomysłem zabicia wszystkich wykształconych i wszelkich tradycji, by pozostali uczyli się na własnym doświadczeniu i żeby stworzyć nowych ludzi. Zachód nie reagował i Kambodżę wyzwolili Wietnamczycy, którzy do niej wkroczyli. Nie było w Kambodży rodziny, która nie straciłaby swoich krewnych, ale USA, Chiny i ONZ jeszcze długo uważały Czerwonych Khmerów za jedyny legalny rząd, a później za pełnoprawnych uczestników demokratycznej sceny politycznej, którą pomagały stworzyć. Pierwszy wyrok w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości zapadł dopiero w 2010 roku.
W 1993 r. została restaurowana monarchia, obecnie konstytucyjna. W 2004 roku wybitny król Norodom Sihanouk abdykował, a na tron wstąpił jego syn Norodom Sihamoni, który rządzi do dzisiaj.
Phnom Penh – Perła Azji i stolica Kambodży. Jej nazwa oznacza dosłownie „pagoda na wzgórzu”. Główny ośrodek polityki, kultury, nauki i przemysłu. Leży na zbiegu trzech rzek: Mekongu, Tonle Sap i Bassac. Ma ok. 2 mln mieszkańców. Obecnie się mocno rozbudowuje. Od lat 70. miasto rozrosło się czterokrotnie. Wybudowano również drapacze chmur.
U Khmerów ważne są osoby starsze i wykształcone. Nacja ta ma silne poczucie godności i zrobi wszystko, by tej godności nie stracić. Czasami może to przynieść efekty humorystyczne, bo ludzie poważani za nic nie przyznają się, że czegoś nie wiedzą. Dlatego zawsze odpowiedzą na zadane pytanie, np. o drogę. Odpowiedzą na pewno, ale niekoniecznie z sensem. Co więcej uśmiech Azjaty i jego zgoda może wynikać z grzeczności. Azjata z grzeczności ci nie zaprzeczy, ale może cię to utwierdzić w błędzie.
Azjatyckie złożenie dłoni i ukłon jest przyjęte w Kambodży. Im wyżej dłonie, tym większy to szacunek wyraża.
Na wzgórzu w centrum stolicy stoi Wat Phnom – najstarsza świątynia w mieście, od której pochodzi nazwa Phnom Penh. Według legendy gnieździ się tam Naga – siedmiogłowy wąż, symbol i opiekun Kambodży.
Przed wejściem do świątyni buddyjskiej trzeba zdejmować buty. Nikt jednak, w żadnym mieście na świecie nigdy ich tak ładnie i porządnie wchodzącym nie ustawił.
Pałac Królewski i cały kompleks budynków, m. in. Srebrna Pagoda (gdzie nie można robić zdjęć), wyłożona płytkami ze szczerego srebra.
Odcisk stopy Buddy. Zadziwiająco duży, prawda?
Budda pod drzewem o baśniowych kwiatach – czerpnią gujańską.
Muzeum Tuol Sleng. Czerwoni Khmerzy przekształcili szkołę w więzienie. Według dokumentów zabito tu ok. 14 tys. osób podejrzanych o wrogość do nowych władz.
Czerwoni Khmerzy skrupulatnie dokumentowali swoje czyny. Każdego więźnia fotografowali. W tym miejscu byli torturowani i zabijani Azjaci, ale również biali. W muzeum stoi dużo gablot z fotografiami ofiar reżimu.
Rzeka Tonle Sap wypływa z jeziora Tonle Sap i jest jedyną rzeką na świecie, która zmienia kierunek. Zwykle płynie od jeziora Tonle Sap, ale gdy na wiosnę Mekong przybiera, masy wód odwracają kierunek biegu rzeki, a jezioro powiększa się kilkakrotnie.
Kambodża pełna jest kwiatów. Tu uprawia się lotosy.
Wnętrze lotosa. Surowe nasiona lotosa mają, według niektórych, smak surowego zielonego groszku, według innych – słonecznika. Nasiona lotosa dodaje się do potraw i deserów, a z łodyg tej rośliny robi się również włókno.
Domek duchów. Te domki są stawiane przy domach i innych budowlach, by udobruchać duchy, którym zabrano ich miejsca pod te budowle. Im większa budowla, tym większy powinien być domek. Przy domkach pali się trociczki i stawia jedzenie oraz picie dla duchów. Również w Tajlandii takie domki są powszechne.
Zwykle domki duchów są bardzo wytworne, w formie pałacyków (jak na poprzednim zdjęciu), ale niektórzy wykonują taki domek samodzielnie. Na tym zdjęciu jest akurat bardzo skromny domek.
Ołtarzyk w dużym markecie. Tiziano Terzani, który pokochał Kambodżę, tam właśnie stwierdził, że „znaczna część życia Dalekiego Wschodu nam umyka, ponieważ nie bierzemy pod uwagę jego więzi ze światem, który postrzegamy jako nierzeczywisty.”
Market jak market. Takie markety są na całym świecie, ale w Kambodży przy wejściu stoi ołtarzyk i nikogo to nie oburza.
Jezioro Tonle Sap zmienia swoją wielkość i kształt w zależności od pory roku. To zależy od tego, czy rzeka Tonle Sap do niego wpływa, czy wypływa. W porze deszczowej stan wody wzrasta z 2 do 14 m, a powierzchnia rozrasta się z 2.800 do 15.000 km kw.
Pływające wioski na jeziorze Tonle Sap. Żyje tu ponad milion osób – z rybołóstwa i uprawy ryżu na terenach zalewowych. Niestety niewiele mają z rozwijającej się turystyki, gdyż jest ona organizowana przez firmy zagraniczne.
W pływających wioskach życie toczy się na wodzie i pływa wszystko: domy, sklepy, świątynie, szkoły, a nawet hodowla krokodyli
Fish pedicure na ulicy w Siem Reap. Nazwa miasta oznacza klęskę Syjamu, czyli Tajlandii. Jest to miejsce przyjazne turystom, panuje ruch na drogach, bo jest to baza wypadowa do Angkor.
Potrawy kambodżańskie są dosyć ostre w smaku, choć łagodniejsze niż w Tajlandii. Amok to jedna z potraw narodowych. Jest to mięsne curry z mlekiem kokosowym z ryżem i przyprawami (czosnek i in.), zawinięte w liście bananowca. Amok, który zamówiliśmy w restauracji w Siem Reap zawierał kilka rodzajów mięsa, w tym mięso z krokodyla.
W Kambodży jada się przeważnie łyżką i widelcem. Jedzenie widelcem jest mało grzeczne – widelca używa się raczej do nabierania potraw na łyżkę. Pałeczki nie są tak powszechne jak w Wietnamie czy Chinach. Używa się ich raczej do jedzenia makaronu w zupie.
W Kambodży można zjeść coś nietuzinkowego, np. smażone robaki czy duże pająki.
Przyznam się, że zjadłam tylko jednego robala i nie czułam się z tym komfortowo. Może gdyby były bardziej wysmażone, kto wie?…
Co można przywieźć z Kambodży? Typowe kambodżańskie chusty w kratę, pieprz, cukier palmowy. bawełniane i jedwabne ubrania.
To miał być domek z piernika, ale przypadkowo odkryłam przepis na pyszne, miękkie pierniczki. Taki, jakiego szukałam.
W książce kucharskiej mojej Mamy znalazłam dużo karteczek z przepisami na pierniki i pierniczki. Mama je zbierała od znajomych i gdyby ktoś jej nie znał, to po liczbie tych kartek mógłby stwierdzić, że uwielbiała pierniki i ciągle je piekła. Ale ja nie pamiętam, żeby upiekła chociaż jeden! Widocznie jej nie pasowały te przepisy i nie zdecydowała się na skorzystanie z żadnego z nich.
Przepis, który znalazłam na wp.pl od razu mi się spodobał. Pierwszy dom buduje się dla wroga, drugi dla przyjaciela, a trzeci dla siebie. Widocznie u mnie dotyczy to domku z piernika, bo ten pierwszy zdecydowanie nadawał się dla wroga. Popełniłam pewne błędy konstrukcyjne , które skończyły się zrobieniem z domku pysznej krajanki piernikowej. Może w przyszłości powstanie drugi domek, ale na razie podaję przepis na świetną krajankę. Można ją zrobić bez lukru i jest pyszna, ale ja wolę z lukrem kawowym. Takie pierniczki kupowałam kiedyś na Święta i Nowy Rok w cukierni Strzałkowskiego na Tamce. Ciasto należy przygotować dzień wcześniej i włożyć na noc do lodówki.
Życzę wszystkim pełnego szczęścia Nowego Roku 🙂
Pierniczki
100 g soku z buraków
100 g miodu
200 g brązowego cukru
800 g maki pszennej + trochę mąki do podsypania
300 g zimnego masła
szczypta soli
2 łyżki sody oczyszczonej
2 łyżki przyprawy do piernika, np. z tego przepisu (wg oryginalnego przepisu 30 g, ale mnie wystarczą 2 łyżki):
Zagotować w garnku sok z buraków, miód, cukier i 100 ml wody. Garnek zdjąć z ognia, dodać masło i mieszać, aż się rozpuści.
W miseczce wymieszać sodę, sól i przyprawę do piernika, a następnie stopniowo dodawać tę mieszankę do maślanej masy, mieszając. Odstawić do ostygnięcia. Dodać mąkę i zmiksować lub wyrobić ręką.
Miskę z ciastem owinąć folią spożywczą i włożyć na noc do lodówki.
Następnego dnia miskę wyjąć z lodówki i odstawić na 1/2 godziny, by się ogrzało. Ciasto jest twarde i ma konsystencję plasteliny. Gdy się sformuje kulkę, należy ją wałkować na blacie podsypanym odrobiną mąki, na grubość pół centymetra, a następnie pokroić w paski. Moje miały wymiary ok. 4 cm x 1,5 cm x 0,5 cm, ale mogą być trochę większe. Poustawiać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i piec w piekarniku rozgrzanym do temp. 170 st. C ok. 12 minut,
Przygotowanie lukru:
Cukier wsypać do miski, dodać białko i ucierać łyżką, dodając stopniowo sok z cytryny, aż lukier będzie gładki. Pod koniec ucierania, dodać kawę rozpuszczoną w 1 łyżce gorącej wody i jeszcze chwilę ucierać. Pierniczki zanurzać w lukrze i wykładać na kratkę, by lukier zastygł.
Pierniczki można przechowywać przez dłuższy czas, np. w puszce wyłożonej serwetką.
Kiedyś znalazłam przepis na tę babkę, a właściwie babę, w „Przeglądzie Piekarskim i Cukierniczym” i zapragnęłam ją upiec. Chciałam to zrobić w prawdziwej foremce do babki panettone, żeby przypominała klasyczne włoskie wysokie babki. I jest – wysoka, wyrośnięta, a nawet przerośnięta baba. Miałam problem, bo gdy wyrosła, to zajęła całą wysokość piekarnika! Pod koniec pieczenia, położyłam dwie blachy na samym dole, żeby nie dotykała sufitu. Udało się ją upiec.
Nie wiem, czy będziecie chcieli upiec tak wysoką babkę, czy podzielicie ciasto na pół i upieczecie w dwóch foremkach, ale podam przepis na klasyczną dużą, świąteczną babkę.
Babka panettone
650 g mąki tortowej
50 g świeżych drożdży
150 g cukru
1/4 l ciepłego mleka
200 g masła
5 żółtek
1 łyżka soli
szczypta mielonej gałki muszkatołowej
starta skórka z 1 cytryny
100 g drobno pokrojonej kandyzowanej skórki cytrynowej
50 g drobno pokrojonej kandyzowanej skórki pomarańczowej
150 g uprzednio namoczonych rodzynków
Drożdże zalać ciepłym mlekiem, dosypać cukier i wymieszać. Gdy drożdże zaczną pracować, dodać gałkę muszkatołową oraz sól i wymieszać. Dodać żółtka oraz mąkę i wyrobić gładkie ciasto. Na końcu dodać roztopione masło i wyrobić ciasto z masłem, a następnie z bakaliami. Miskę przykryć folią spożywczą i odstawić w ciepłym miejscu na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Dno formy do panettone wysmarować masłem i złożony papier do pieczenia tak, by wystawał nad formą o jakieś 10 cm. Wtedy do foremki włożyć ciasto i pozostawić w przykrytej folią foremce na 1 godzinę. Piec w piekarniku nagrzanym do temp. 180 st. C do zbrązowienia (co najmniej 40 minut, albo i dłużej, bo to duża babka).
Po upieczeniu, pozostawić babkę do całkowitego wystygnięcia i dopiero wtedy wyjąć z foremki.
Babkę można nadziać kremem lub lodami. W tym celu ostrym nożem z ząbkami trzeba wyciąć wnętrze babki zaczynając od spodu, aby pozostawić ścianki o grubości ok. 2 cm. Spód babki o grubości 1-2 cm zachować do zamknięcia ciasta. Wydrążoną babkę spryskać lekko dobrym syropem, a następnie napełnić kremem, przykryć zachowanym spodem i w stanie odwróconym wstawić do lodówki, aby krem dobrze zastygł.
Do nadziewania panettone można użyć kremu chantilly waniliowego albo z likierem, orzechowego, czekoladowego, bitej śmietany z czekoladą lub posiekanymi świeżymi czy kandyzowanymi owocami, nugatem, krokantem, kremem kasztanowym, musem, kremem bawarskim, gęstym budyniem, kremem mascarpone z likierem. Do kremów można dodać pozostałe kawałki babki pokrojone w kosteczkę. Zamiast kremu można nadziać babkę lodami, ale wówczas trzeba babkę włożyć do zamrażalnika.
Babkę można też przełożyć kremem, przekrawając ją poziomo na 4-5 warstw, nasączając i smarując różnymi kremami.
Po zastygnięciu kremu, odwrócić babkę do właściwej pozycji, polać lukrem lub czekoladą i udekorować świątecznie.
Już dawno zaczęło się Wielkie Święto Komercji, bo trudno to nazwać przygotowaniem do Bożego Narodzenia. Święto Prezentów trwa około 2 miesięcy i w tym czasie ze wszystkich stron atakują nas reklamy: Kup to, kup tamto. W tym czasie można się już znudzić świątecznymi symbolami tak jak kupionymi prezentami, ale przecież to nic straconego – można, a nawet należy kupić następne. Te prezenty wysuwają się na plan pierwszy i wiele osób przestaje kojarzyć, że może chodzi o coś zupełnie innego. Ja już dawno postanowiłam, że nie dam sobie odebrać moich ulubionych Świąt i staram się nie dostrzegać krzykliwej symboliki Świąt i ogólnego szaleństwa zakupów. Małgosia nazywa to „wewnętrzną emigracją”. To znaczy oczywiście, kupuję, staram się, żeby prezenty się podobały, ale nie wpadam w dwumiesięczny szał zakupów. Nie myślę też przez dwa miesiące, co postawię na świątecznym stole. Nie chcę być zmęczona Świętami zanim się zaczną.
A dzisiaj też coś nieświątecznego, chociaż oczywiście można zrobić na lepszy obiad. Także w Święta.
Naleśniki z mięsem i pieczarkami
450 g mielonego mięsa gulaszowego z indyka
200 g pieczarek
1 średnia cebula
1/2 szklanki przecieru pomidorowego
sól, pieprz
60 g sera żółtego, np. królewskiego
olej do smażenia
Składniki sosu:
2 łyżki masła
2 łyżki mąki
1 szklanka mleka
3 szczypty gałki muszkatołowej
sól, pieprz
Mięso usmażyć na oleju na patelni, mieszając od czasu do czasu. Następnie zalać wrzącą wodą tak, by przykryła mięso i dusić ok. 1/2 godziny.
Na drugiej patelni podsmażyć na oleju posiekane pieczarki z cebulą. Patelnię zestawić z ognia, Pieczarki lekko ostudzić i drobno posiekać. Dodać do mielonego mięsa, zalać przecierem pomidorowym, wymieszać wszystko razem, doprawić solą i pieprzem. Nadzienie powinno być trochę pikantniejsze. Można wszystko razem krótko podsmażyć, Odstawić do wystudzenia.
Usmażyć 10 naleśników (moje mają 22 cm średnicy), np. z tego przepisu:
Formę żaroodporną wyłożyć papierem do pieczenia (moja blacha ma 34 x 25 cm). Na każdym naleśniku ułożyć wałeczek mięsno-pieczarkowego nadzienia i zrobić rulonik. Ruloniki położyć na blaszce i przygotować sos:
2 łyżki masła roztopić w rondelku z grubszym dnem, wsypać mąkę i wymieszać z masłem. Wlać zimne mleko i energicznie mieszać. Gdy sos zgęstnieje, dodać sól, pieprz i 3 szczypty mielonej gałki muszkatołowej. Wymieszać i rozprowadzić na naleśnikach. Posypać startym żółtym serem, włożyć do piekarnika i piec ok. 1/2 godziny w temperaturze 200 st. C.
Ależ ziąb się zrobił! O tej porze roku ma się ochotę na ciepłe jedzenie. Ostatnio robiłam kilka razy grzanki, a jak grzanki, to najpierw potrzebny jest chleb tostowy. Zrobiłam więc chleb. Na plasterki żółtego sera można położyć wędlinę, a ja lubię na serek położyć pokrojone i uduszone warzywa, np. paprykę z pomidorami i cebulą.
Chleb tostowy
30 g świeżych drożdży
550 g mąki (używam chlebowej typ 750)
1 łyżeczka cukru
2 łyżki oliwy
3 łyżeczki grubej soli (takiej do przetworów)
ok. 360 g ciepłej wody
olej do wysmarowania formy
Drożdże rozrobić w misce z ciepłą wodą i cukrem. Poczekać ok. 10-15 minut, aż zaczną pracować, Dodać 3 łyżeczki soli, oliwę i wymieszać, a następnie wsypać przesianą mąkę. Ciasto wyrabiać tak długo, aż będzie odchodziło od ręki. Ciasto powinno być miękkie, a jeśli nie jest – dodać odrobinę wody. Następnie miskę z ciastem przykryć folią spożywczą i postawić w ciepłym miejscu na 1 godzinę.
Blaszkę o wymiarach 33 x 10 cm wysmarować oliwą lub olejem. Włożyć ciasto i docisnąć do foremki. Foremkę z ciastem przykryć folią spożywczą i pozostawić w ciepłym miejscu na 1 godzinę. Włożyć do piekarnika rozgrzanego do temperatury 190 st. C i piec do lekkiego zrumienienia chlebka (u mnie ok. 30 minut).
P.S. troszkę zmodyfikowałam przepis, bo uznałam, że lepsza jest wielkość bochenka z 550 g mąki.
Niedawno, gdy nie miałam czasu na ugotowanie czegoś, przypomniałam sobie o takim szybkim daniu jak biszkoptowy omlet grzybek. Zrobiłam go latem z kurkami smażonymi na maśle, ale kiedyś dość często jadałam ten omlet z dżemem lub groszkiem zielonym. Najlepszy omlet robi się z uprzednio ubitymi białkami i żółtkami, bo jest puchaty. Jednak czasem idę całkiem na skróty i robię ten omlet miksując całe jajka z mąką. Nie jest wtedy puchaty, ale za to błyskawiczny.
Omlet grzybek
2 jajka
1 łyżka mąki (może być pszenna, ale też ziemniaczana czy kukurydziana)
szczypta soli
masło do smażenia
Żółtka oddzielić od białek. Zmiksować białka na sztywną pianę, a żółtka w drugim naczyniu ubić z łyżką mąki i szczyptą soli.
Żółtka dodać do białek i delikatnie wymieszać. Na patelni rozpuścić kawałek masła i wlać ciasto. Wyrównać powierzchnię łopatką i smażyć na średnim ogniu, aż omlet się zarumieni. Gdy jedna strona będzie rumiana, przerzucić łopatką na drugą stronę.
Za oknem deszcz, jesienny deszcz, a ja robiłam marynowane papryki. Właściwie to my jadamy marynaty bardzo rzadko, a jeśli już to właśnie papryki marynowane. Może powinnam zrobić je latem albo wczesną jesienią, ale się jakoś przeciągnęło. Dlatego dzisiaj podaję przepis.
Papryki marynowane
1,3 kg papryki
2 szklanki octu
5 szklanek wody
1 łyżka soli
1/4 szklanki cukru
ziarenka ziela angielskiego
liście laurowe
ziarenka gorczycy białej
ziarenka pieprzu
Z papryk wyciąć szypułki i wyjąć pestki.
Wodę z octem zagotować w dużym garnku, dodać cukier i sól, wymieszać. Wrzucić papryki pokrojone w nieduże kawałki, zagotować, zmniejszyć ogień i gotować 15 minut.
W międzyczasie do piekarnika wstawić słoiki (ja używam takich po dżemie) i włączyć temperaturę 100 st. C, a tuż przed napełnianiem słoików, również nakrętki, ale partiami i na krótko.
Każdy słoik wyjmować tuż przed napełnieniem i wrzucać do niego po 2 ziarna pieprzu, 1-2 ziarenka ziela angielskiego, kawałek liścia laurowego i szczyptę ziaren gorczycy. Napełnić każdy gorący słoik kawałkami papryki, zalać gorącą zalewą octową i zamknąć gorącą zakrętką.
Pasteryzować 15 minut w temp. 100 st. C. Ja to robię w piekarniku, ale czytałam, że nie zawsze jest to bezpieczne – komuś wybuchł słoik podczas pasteryzowania w piekarniku. Jeśli macie jakieś obawy – pasteryzujcie w dużym garnku wyłożonym ściereczką i wypełnionym gorącą wodą. Po wyjęciu z piekarnika odwracam jeszcze słoiki do góry dnem i w takiej pozycji powinny ostygnąć. Jeśli któraś nakrętka okaże się nieszczelna to od razu się ujawni.
Lubimy ją bardzo i w sezonie paprykowym dosyć często ją robię – papryka faszerowana. Szczerze mówiąc, nie trzymam się sztywno jakiegoś przepisu i proporcje dobieram „na oko”. Jednak na potrzeby bloga, troszkę się przyłożyłam i zapisałam składniki, których używałam ostatnim razem. Moja Mama robiła taką paprykę z wieprzowiną, ja chętnie używam mięsa gulaszowego z indyka. Papryki wybieram nieduże, okrągłe. Najsmaczniejsze są tzw. pomidorowe. Nadziane papryki trzeba później porządnie poddusić, żeby były mięciutkie i żeby wszystkie smaki dobrze się połączyły.
Papryka faszerowana
1300 g niedużych papryk (u mnie wyszło 7 sztuk)
1 duża cebula
700 g mięsa wieprzowego lub gulaszowego z indyka
200 g suchego ryżu
2 łyżki suszonych, mielonych grzybów
2 łyżki soli
1 łyżeczka pieprzu mielonego
olej do smażenia cebuli
ok. 1 łyżki masła
Cebulę posiekać i udusić na oleju. Ostudzić i zmielić w maszynce razem z mięsem. Wymieszać z ryżem, proszkiem z suszonych grzybów, 1 łyżką soli, pieprzem i dobrze wyrobić.
Papryki wydrążyć, wyrzucić pestki, a do środka włożyć farsz. Następnie ustawić nadziane papryki wypełnieniem do góry na dnie większego garnka z grubszym dnem i zalać wodą tak, by ryż ją wchłonął podczas gotowania i żeby potem nadal były przykryte wodą. Zagotować, odszumować w miarę potrzeby, dodać na wierzch kilka wiórków masła i dusić na małym ogniu ok. 1 godziny. Pod koniec gotowania dodać do wody 1 łyżkę soli.
Goście zapowiedzieli, że nie jedzą tortów i żeby nie robić. Jednak okazja zdarzyła się niecodzienna, było co świętować, więc postanowiłam zrobić coś niedużego. Niestety, tort tak szybko zniknął, że nie został nawet kawałek, by go sfotografować w przekroju. Dlatego musi wystarczyć to jedno zdjęcie, gdy tort był jeszcze cały.
Przepis pochodzi z bloga Domowe Wypieki, gdzie podany jest przepis ze strony Ikei. Przyznam, że trochę zmniejszyłam ilość cukru, ale i tak tort był wystarczająco słodki. Podaję jednak ilość cukru z oryginalnego przepisu, gdzie podano jeszcze cukier puder do posypania.
Migdałowy tort z Ikei
100 g migdałów w płatkach
200 g zmielonych migdałów
4 jajka
240 g cukru
100 ml słodkiej śmietanki 30-36%
225 g miękkiego masła
Piekarnik nagrzać do temperatury 180 st. C (grzałka góra-dół). Płatki migdałowe wyłożyć na blachę do pieczenia i podpiec chwilę na złoty kolor. Pozostawić do ostygnięcia.
Oddzielić żółtka od białek.
Białka ubić na sztywną pianę, a następnie dodawać po trochu 120 g cukru, cały czas ubijając. Wrzucić zmielone migdały i wymieszać łyżką.
Dwie blachy wyłożyć papierami do pieczenia. Wybrać talerz o średnicy 22 cm i odrysować okrąg na każdym papierze. Wyłożyć po połowie masy białkowo-migdałowej na każdy okrąg, a piekarnik nagrzać do temperatury 180 st. C. Jedną blachę wstawić do piekarnika na drugą szynę od góry, a drugą blachę na pierwszą od dołu. Piec 10 minut, a następnie zamienić blachy miejscami i piec kolejne 10 minut.
Po upieczeniu od razu zsunąć papier z ciastem z blachy i każdą blachę posypać po 20 g cukru. Na wysypany cukier wywrócić upieczone ciasto. Pozostawić do ostygnięcia (ten krok pominęłam i 40 g cukru nie dodałam).
Żółtka, 80 g cukru i śmietankę przełożyć do garnka. Postawić na kuchence i na małym ogniu ubijać masę mikserem, aż stanie się puszysta, gęsta i kremowa (trwa to co najmniej 10 minut). Nie gotować! Następnie garnek z ubitą masą przełożyć do zimnej wody i dalej miksując ostudzić.
Miękkie masło utrzeć mikserem. Dalej miksując, dodawać stopniowo masę jajeczną.
Na jeden krążek ciasta wyłożyć krem i przykryć drugim krążkiem. Resztą masy posmarować wierzch i boki tortu. Cały tort obsypać podprażonymi płatkami migdałów. Ciasto włożyć do lodówki na parę godzin, a najlepiej na całą noc, żeby się „przegryzł”.
Dahl to bardzo popularna w Indiach potrawa z roślin strączkowych i można go sobie dowolnie komponować. Świetnie nadaje się na chłodniejsze dni, jest bogaty w białko i przyrządzany jest z dodatkiem aromatycznych przypraw, a także, np. z ryżem. Można dodawać do niego różne warzywa, jak kalafior, dynię, kalarepkę, cukinię, jarmuż, pomidory, marchewkę. U Agnieszki Maciąg znalazłam przepis kuchni ajurwedyjskiej.
Dahl z czerwonej sochewicy
1 szklanka opłukanej czerwonej soczewicy
3 szklanki wrzącej wody (lub bulionu czy wywaru warzywnego)
1 obrana cebula
2-3 obrane ząbki czosnku
2-3 cm korzenia imbiru
1 obrana i pokrojona w kostkę marchewka
1 łyżeczka nasion kolendry
1 łyżeczka nasion kminu rzymskiego
1/2 łyżeczki mielonej kurkumy
1 łyżeczka przyprawy curry
1 łyżeczka przyprawy garam masala
1 łyżeczka masła klarowanego (ja użyłam zwykłego masła)
szczypta pieprzu i sól do smaku
świeże zioła do posypania, np. posiekana zielona pietruszka lub kolendra
Cebulę, czosnek i imbir drobno posiekać.
W garnku rozpuścić masło, dodać nasiona kolendry i kminu, lekko podsmażyć. Gdy przyprawy uwolnią swój aromat, dodać posiekaną cebulę, czosnek i imbir. Całość podsmażyć na rumiano, a następnie dodać wszystkie mielone przyprawy, i podsmażyć mieszając.
Dodać pokrojoną marchewkę i opłukaną soczewicę.
Całość zalać wrzącą wodą, wymieszać i gotować na wolnym ogniu przez 10 minut, a następnie dodać sól i gotować przez kolejne 10 minut mieszając od czasu do czasu.
Do tego dania dobre są chlebki naan, np. z tego przepisu:
Świetne chlebki do dań indyjskich czy kaukaskich. Można je robić bez niczego lub z przyprawami, np. kolendrą, czarnuszką, kminem rzymskim, kozieradką, ostrą papryką, kardamonem, pieprzem, podsmażoną cebulą lub czosnkiem. Przyprawy w proszku można dodać do ciasta lub posypać uformowane chlebki ziarenkami i wgnieść wałkiem. Można zrobić chlebki z białej mąki, razowej lub pół na pół białej i razowej.
Ja robię naan przeważnie bez przypraw, bo stanowią u mnie dodatek do dań hinduskich, które są wystarczająco aromatyczne.
Zrobienie chlebków nie jest zbyt trudne i niezbyt czasochłonne. Ważne jest jednak pieczenie ich na podwójnie złożonych blachach, by za bardzo nie podeschły (podobnie jak pita czy pizza). Jeśli zostanie jakiś chlebek to można go włożyć do zamrażalnika, a rozmrozić w gorącym piekarniku – będzie jak nowy.
Chlebki naan (3 chlebki)
2 szklanki mąki pszennej (może być drobna, ale dobra jest typ 650)
15 g świeżych drożdży
5 łyżek ciepłego mleka
2 łyżki jogurtu naturalnego
1 jajko
1 łyżka oleju lub oliwy
1 łyżeczka soli
masło klarowane lub zwykłe do posmarowania chlebków
Rozpuścić w misce drożdże w ciepłym mleku i odstawić w ciepłym miejscu, aż drożdże zaczną pracować. Wówczas dodać mąkę, olej, jogurt oraz jajko. Wyrabiać tak długo, aż ciasto będzie miękkie i będzie odchodziło od ręki (w razie potrzeby dodać troszkę ciepłego mleka lub wody).
Miskę owinąć folią spożywczą i odstawić w ciepłym miejscu na 1 godzinę. Następnie podzielić ciasto na 3 części i z każdej uformować kulkę. Kulki rozwałkować na blacie oprószonym mąką na podłużne placki o grubości ok. 4-5 mm. Placki włożyć do piekarnika rozgrzanego do temp. 230 st. C i piec ok. 4 minut na podwójnie złożonych blachach wyłożonych papierem do pieczenia. Po tym czasie włączyć funkcję grillowania, aby placki były zarumienione (powinny się w czasie pieczenia wydąć i trochę opaść). Po wyjęciu z piekarnika gorące placki posmarować lekko masłem.
W Polsce najpospolitsza jest jeżyna fałdowana, ale istnieje wiele gatunków i odmian jeżyn. Wszystkie części tej rośliny są zdrowe:
Liście zawierają garbniki, flawonoidy, kwasy organiczne, witaminę C, inozyt oraz sole mineralne.
odwary z liści (także suszonych) mają działanie ściągające, przeciwzapalne, bakteriobójcze i grzybobójcze. Mogą być stosowane jako: środek napotny przy przeziębieniach, krwawieniach wewnętrznych, płucnych, schorzeniach przewodu pokarmowego, wzdęciach, przy nadmiernym rozwoju flory bakteryjnej, biegunkach, chorobach grypopochodnych, a zewnętrznie – do płukania jamy ustnej i gardła przy stanach zapalnych oraz kąpieli przy chorobach skóry takich jak trądzik, świąd skóry czy wypryski;
wyciąg z liści jest dobrym środkiem w chorobach górnych dróg oddechowych oraz jako środek wykrztuśny i uspokajający przy zwiększonej pobudliwości i bezsenności.
Liście dobrze jest łączyć z innymi surowcami o podobnym działaniu. Należy je zbierać wiosną i na początku lata – przed kwitnieniem i suszyć w miejscach zacienionych lecz przewiewnych.
Korzenie
Odwar z korzeni ma działanie moczopędne.
Owoce zawierają dużo witaminy C, ale też A, trochę PP i z grupy B, ponadto pektyny, garbniki, mikro i makroelementy: wapń, fosfor, magnez, związki potasu, miedzi oraz manganu.
Surowe owoce i herbata z nich ma działanie ogólnie wzmacniające i uspokajające przy klimakterium. Owoce są krwiotwórcze, więc można powiedzieć, że odnawiają organizm.
Przejrzałe owoce mają działanie lekko przeczyszczające, podczas, gdy niedojrzałe – zatrzymujące.
Jeżyny są zasadotwórcze. Według medycyny ludowej jedzeniem jedynie jeżyn przez kilka lub kilkanaście dni można wyleczyć choroby układu pokarmowego, np. wrzody.
Można jeść owoce świeże i suszone, robić konfitury, marmolady, dżemy, kompoty, soki, wina i nalewki.
Soku jeżynowego można używać do barwienia przetworów i wyrobów cukierniczych oraz tkanin na kolor fioletowy lub czerwonofioletowy.
Źródła:
1)I. Gumowska „Owoce z lasów i pól”, Wydawnictwo „Watra”, Warszawa 1985,
2)dr n. farm. W. Jaroniewski „Rośliny lecznicze naszych lasów. Jeżyna fałdowana”, „Wiadomosci Zielarskie” 1989 nr 2, s. 8-10,
3)dr n. farm. Edward Wójcik „Liść jeżyny – surowiec nie tylko garbnikowy”, „Wiadomości Zielarskie” 1999 nr 7/8 s. 8-9.
Ubiegłoroczna naleweczka wyszła pyszna. Warto ją zrobić ze względu na to, iż jeżyny są bardzo zdrowe i bogate w witaminy. Można sobie przechować te witaminy w butelce. Najlepsze i najzdrowsze są jeżyny leśne i takie właśnie, wygrzane słońcem, słodkie, należy pozbierać. W tym celu trzeba założyć zbroję rycerską, a w jej braku grubsze spodnie, pełne buty i koszulę z długimi rękawami. Ten strój nie ustrzeże nas przed zadrapaniami, bo jeżyny mają kolce wszędzie i będą starały się wbić te kolce w nas i złapać nas za wszystko, nawet za włosy, Trzeba to dzielnie wytrzymać i ostrożnie zebrać owoce. Mając rękawice, można zebrać też lecznicze liście (o właściwościach jeżyn i ich liści wkrótce na blogu).
Jeżynówka
1 l jeżyn leśnych
70 dag cukru
1/4 l spirytusu
1/2 l wódki
Owoce przebrać, opłukać na sitku, odcedzić i osuszyć. Następnie umieścić je w dużym słoju, przesypując warstwy owoców warstwami cukru. Na wierzchu ma być warstwa cukru.
Słój przykryć podwójną warstwą gazy zamocowanej gumką i odstawić na 14 dni. Nasz słój powinien stać w jasnym, słonecznym miejscu.
Potrząsnąć słojem oraz delikatnie wymieszać zawartość, by cukier się rozpuścił i dodać spirytus. Zakręcić szczelnie pokrywką i odstawić na 14 dni.
Po tym czasie zlać płyn do innego słoja i szczelnie go zakręcić, natomiast jeżyny rozgnieść, np. tłuczkiem do ziemniaków i zalać wódką. Słój zakręcić i odstawić na 14 dni (należy od czasu do czasu tym słojem potrząsnąć).
Następnie przecedzić płyny z obydwu słoików przez sitko wyłożone gazą albo serwetkami, albo filtry do kawy i przelać do butelek. Butelki szczelnie zakręcić i odstawić na pół roku.
Kuchnia wietnamska jest podobno najbardziej różnorodna i bogata wśród kuchni azjatyckich. Silne są wpływy chińskie. Nazwa sajgonki wskazuje, że pochodzą z Sajgonu, ale tam nazywają się nem i są chyba najbardziej znanym daniem wietnamskim popularnym także w Chinach. Do tej pory jadałam sajgonki w knajpkach azjatyckich, ale tym razem spróbowałam zrobić je w domu i wyszły pyszne. Przepis pochodzi z bloga https://przepisyjoli.com
Sajgonki
1/2 główki poszatkowanej kapusty pekińskiej
garść namoczonych grzybów mun
1 marchewka drobno starta marchewka
50 g namoczonego makaronu ryżowego
1 cebula pokrojona w kostkę
30 dag mielonego mięsa wieprzowego (ja użyłam mięsa z indyka na gulasz)
1 jajko
4 łyżki sosu sojowego
papier ryżowy
ciepła woda
olej do smażenia
sos słodko-kwaśny
Kapustę pekińską, grzyby mun, marchewkę, makaron ryżowy i cebulę wymieszać z mięsem mielonym. Dodać jajko, sos sojowy i dobrze wszystko wymieszać.
Każdy arkusz papieru ryżowego namoczyć w ciepłej wodzie i gdy zmięknie, zawijać w nim po trochu farszu (najpierw zawinąć górę, potem boki, a następnie zwinąć cały rulonik). Smażyć na gorącym tłuszczu. Podawać z sosem słodko-kwaśnym.
Potrawy przygotowane na grillu są popularne chyba wszędzie, także sosy. Sosów nie trzeba kupować – można je zrobić w domu. Proponuję sosik, który zrobiłam zainspirowana różnymi przepisami i bardzo nam zasmakował,
Sos do dań z grilla
2 średnie czerwone cebule (ok. 200 g)
1 ząbek czosnku
4 łyżki keczupu (może to być również domowy, gęsty przecier z pomidorów)
2 łyżki ziaren gorczycy
5 łyżek octu winnego
2 łyżki miodu
sól
3 łyżeczki słodkiej papryki mielonej
1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1/2 szklanki wody (lub trochę więcej)
2 łyżki oleju + olej do smażenia
2 łyżki gorczycy wsypać do słoika, zalać octem winnym, zakręcić i zostawić na noc.
Następnego dnia cebule posiekać i udusić na oleju, mieszając od czasu do czasu. Pod koniec duszenia dodać czosnek pokrojony w kosteczkę, słodką paprykę, pieprz cayenne i wymieszać Przełożyć do garnka z grubym dnem, dodać keczup, ocet z gorczycą, miód, 2 łyżki oleju i 1/2 szklanki wody. Zagotować mieszając, po czym zmniejszyć ogień i dusić pod przykryciem 45 minut, od czasu do czasu mieszając. Gdyby sos był za gęsty, trzeba dodać jeszcze trochę wody.
Zdjąć sos z ognia i zmiksować.
Sos będzie najlepszy na drugi-trzeci dzień jak się „przegryzie”.
Zmiksowany sos można jeszcze raz zagotować i włożyć do wygotowanych, gorących słoiczków – będzie na później.
Po prostu zachwyciłam się tym daniem. Bardzo lubię boczniaki – grzyby są zdrowe, a boczniaki są jednymi z tych najzdrowszych. Obniżają poziom cholesterolu i cukru, mają właściwości przeciwnowotworowe, zawierają wiele witamin i składników mineralnych. Do tej pory jadałam boczniaki panierowane, ale na blogu Kulinarna Polska znalazłam przepis na szarpane boczniaki, przypominające w smaku trochę mięso. Zrobiłam i na pewno wrócę jeszcze do tego przepisu, bo potrawa jest pyszna i szybko się ją przyrządza.
Szarpane boczniaki
250 g świeżych boczniaków
2 cebule
2 ząbki czosnku
1 płaska łyżka papryki wędzonej w proszku
2 łyżki ciemnego sosu sojowego
sól, pieprz
olej
Na patelni podsmażyć na oleju cebulę pokrojoną w cienkie piórka i na końcu posiekany czosnek, dodać 1/2 szklanki wody i poddusić, a gdy cała woda wyparuje, dorzucić boczniaki porwane w nitki (bardzo łatwo się rwie). Wszystko zrumienić, wsypać paprykę, pieprz i trochę soli, dolać sos sojowy, wymieszać.
Pierogi z jagodami to już pewna tradycja w domu. Przynajmniej raz w sezonie jagodowym muszą być zrobione na obiad i zawsze cieszą się wielkim wzięciem. W tym roku też były, a ponieważ udało mi się kupić ostatni, mały pojemniczek jagód, więc dopasowałam proporcje do tego pojemniczka.
Pierogi z jagodami
240 g jagód
200 g mąki i tyle wody, by ciasto było miękkie i sprężyste (ilość wody zależy od mąki)
50 g cukru
śmietana i trochę cukru, by była słodka
Zagnieść ciasto z mąki i wody. Trzeba się przyłożyć i dobrze wyrobić mięciutkie ciasto, by odchodziło od ręki (ja używam zimnej wody). Kulkę ciasta odstawić w misce pod przykryciem na 20 minut.
Jagody wymieszać z cukrem.
Ja pierogi robię nietypowo, bo odrywam kulkę ciasta wielkości niedużego orzecha włoskiego, rozgniatam ciasto na placuszek (nie rozciągam!), napełniam placuszek jagodami i zaklejam. Jeśli wolicie rozwałkować ciasto i wycinać kółka to zróbcie tak. Ja wolę sobie obejrzeć dobry film podczas lepienia.
Pierogi kłaść na papierze wysypanym mąką i wrzucać partiami do wrzącej, osolonej wody z 1 łyżką oleju. Wymieszać od razu po wrzuceniu drewnianą łyżką, by się nie przylepiły do dna i siebie nawzajem. Gdy pierogi wypłyną – zmniejszyć ogień i jeszcze chwilę gotować, by nie było widać surowych fragmentów ciasta. Wyławiać łyżką cedzakową na duży talerz.
Bardzo lubię desery z jagodami – jagodzianki, ciasta jagodowe, lody jagodowe, pierogi z jagodami, a ponieważ była okazja, to zrobiłam sernik jagodowy. Przepis znalazłam na blogu krytykakulinarna.com i oczywiście troszkę go zmieniłam
Sernik jagodowy
Składniki na spód:
150 g ciastek digestive, np. z tego przepisu: https://dorodnepomidory.com/2017/12/09/wiosna-i-ciastka-digestive/
100 g masła
Składniki masy jagodowo-serowej:
600 ml śmietanki 30% (+ ewentualnie trochę śmietanki do dekoracji)
600 ml serka homogenizowanego
500 g jagód (mogą być mrożone)
1 biała czekolada
5 łyżek cukru
6 łyżeczek żelatyny
trochę masła do wysmarowania tortownicy
Tortownicę o średnicy 24 cm wysmarować masłem. Ciastka digestive pokruszyć, wymieszać z roztopionym masłem, wyłożyć na spód blaszki i wyrównać. Wstawić do lodówki na 20 minut.
400 ml śmietanki podgrzać w garnuszku z grubym dnem. Gdy zacznie wrzeć, zdjąć z ognia.
Czekoladę połamać, wrzucić do gorącej śmietanki i mieszać, aż czekolada się rozpuści. Ostudzić.
W drugim garnuszku podsmażyć jagody z cukrem tak długo, aż puszczą sok, czyli kilka minut. Zdjąć z ognia i gorące dokładnie zblendować wraz z żelatyną. Ostudzić.
Serki homogenizowane zmiksować na puch, dolewając pozostałe 200 ml śmietanki, a następnie dodać śmietankę z rozpuszczoną czekoladą oraz jagody. Masę wylać na przygotowany spód ciasteczkowy i wstawić do lodówki na co najmniej 5 godzin, a najlepiej na całą noc.
Następnego dnia można dowolnie udekorować sernik. Ja ozdobiłam go bitą śmietanką (pod koniec ubijania dodałam trochę cukru pudru) i garścią jagód, które zostawiłam do dekoracji.
Gdy jedziemy za granicę, każdy z nas jest ambasadorem swojego kraju. Po każdym Polaku mieszkańcy innego kraju oceniają, jacy jesteśmy. Dlatego ważne jest nasze zachowanie, żeby o nas dobrze myśleli. I zawsze wiadomo, czy przed nami byli nasi rodacy, bo często uczą oni obcokrajowców różnych polskich słów. Bardzo często brzydkich i jak to z brzydkimi słowami bywa, są one natychmiast zapamiętywane i chętnie używane (bez złych intencji przecież, ale robi wrażenie). Na przykład w Chinach w sklepie z perłami pewien uprzejmy sprzedawca zachęcał polskich turystów do zakupów: ” Kup perłę, dobra perła, nie chu.owa”. W Egipcie pewien beduin na pustyni wzniósł toast w przekonaniu, że tak się u nas wznosi toasty. Ku zaskoczeniu obecnych zakrzyknął: „Na zdrowie, pier…ony beduinie”.
Nie bądźmy zaskoczeni, jeśli coś takiego usłyszymy gdzieś w szerokim świecie, bo nie wiedzieć czemu, ludzie od dziecka ze szczególną łatwością i najszybciej uczą się przekleństw.
A teraz jeden z ulubionych przepisów kuchni arabskiej – falafel. Kotleciki robi się z ciecierzycy, ale można je również zrobić z łuskanego bobu, a jadłam w którymś z krajów arabskich takie z groszku zielonego. Są pyszne z sosem czosnkowym lub tahini.
Falafel
200 g suchej ciecierzycy namoczonej na noc
1 ząbek czosnku
1 mała cebula
kilka gałązek zielonej pietruszki
1,5 łyżki przyprawy do falafela, w której skład wchodzą mielone: kumin, kolendra, pieprz, chili, ziele angielskie, imbir, goździki, cynamon, gałka muszkatołowa, mahlep), ja jeszcze często dodaję kurkumę
2 łyżeczki soli
kilka łyżek wody (tyle, ile potrzeba, by kotleciki się dały uformować)
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
olej do smażenia
Namoczoną cieciorkę odcedzić i przepuścić wraz z cebulą i czosnkiem przez maszynkę do mięsa, najlepiej dwukrotnie. Następnie dodać przyprawy, sodę i posiekaną pietruszkę. Wszystko razem porządnie wyrobić.
Formować kulki wielkości orzecha włoskiego lub płaskie kotleciki, położyć na dużym talerzu lub tacy, przykryć folią i odstawić na 1 godzinę do lodówki. Następnie delikatnie wrzucać na patelnię z gorącym olejem i smażyć do uzyskania złotego koloru.
Uwaga: kulki lub kotleciki trzeba mocno ugnieść, by się dobrze skleiły, bo nie zawierają jajka i mają skłonność do rozpadania się.
Falafele są pyszne z chlebkiem pita, innym pieczywem czy ryżem oraz dodatkiem sosu i warzyw.
Byliśmy w Jordanii podczas Ramadanu. Staram się omijać te święta, ale tak wyszło. Ramadan trwa cały miesiąc i prawie wszystkie sklepy oraz restauracje są wtedy zamknięte w ciągu dnia, bo muzułmanie poszczą aż do zmroku. Poszczą w każdy sposób: nie jedzą, nie piją (!), nie palą, nie używają, no poszczą bardzo. Nie bardzo rozumiem sens takiego postu, gdzie można się najadać na noc, bo przecież to niezbyt zdrowe, ale nie muszę wszystkiego rozumieć – tak jest i już. Ramadan jest trudnym okresem również dla turystów, bo niełatwo jest znaleźć jakąś knajpkę i zjeść obiad. Jeśli się nic nie znajdzie, trzeba przetrwać do zmroku na suchym prowiancie. W Akabie jeden miły Jordańczyk postanowił nam pomóc i zaprowadził mnie do małego zakładu usytuowanego na uboczu, żebym mogła kupić placuszki. Sam też kupił takie placuszki i wytłumaczył, że zje je z rodziną dopiero wieczorem. Wyjaśnił, że te placuszki nazywają się qatayef i jada się je z orzechami włoskimi, złożone jak pierożki.
Po powrocie do domu zaczęłam poszukiwanie przepisu w internecie. Zobaczyłam, że te placuszki można jeść z orzechami albo ze słodkim twarożkiem, posypane np. pistacjami. Można je robić w formie pierożków albo w rodzaju ładnych rożków (ja zrobiłam placuszki w formie pierożków, jak mi pokazał sympatyczny Jordańczyk). Placuszki smaży się na suchej patelni tylko z jednej strony w temp. ok. 200 st. C, czyli na średnim ogniu i wtedy wytwarzają się liczne dziurki na powierzchni placuszków. Te dziurki nie powstaną ani na zbyt chłodnej ani zbyt gorącej patelni.
Placuszki jada się w czasie Ramadanu, ale wielu Arabów je lubi i robi także poza tym okresem. Same placuszki można smażyć dzień przed podaniem, ale tacę z gotowymi placuszkami trzeba przykryć folią spożywczą. Nadziewać można następnego dnia. Najprostszy przepis znalazłam na arabskie.pl
Qatayef
Ciasto:
3 szklanki mąki
3 szklanki ciepłego mleka
1 łyżeczka suchych drożdży
spora szczypta soli
ewentualnie 1 łyżka cukru do ciasta (ja nie dodałam)
Składniki wymieszać, by powstało płynne ciasto, jak na naleśniki. Pozostawić w cieple do wyrośnięcia. Wyrośnięte wymieszać i większą łyżką wlewać porcje na suchą, rozgrzaną patelnię. Ciasto powinno swobodnie rozlewać się tworząc krążki o średnicy 5-7 cm. Smażyć po jednej stronie do czasu zniknięcia surowego ciasta na wierzchu placuszka. Na całej powierzchni powstanie wiele dziurek. Zdjąć z patelni i odłożyć na takę lub deskę, by placuszki nie wysychały.
Nadzienie można przygotować z mieszanki posiekanych orzechów (ja zrobiłam z włoskich) lub ze śmietanki kyszta lub creme faiche. U nas można użyć twarożku na sernik – czubata łyżeczka do placuszka, sklejonego z jednej strony. Placuszki polać syropem i posypać posiekanymi orzechami.
Syrop:
1 szklanka cukru
1/3 szklanki wody
4 łyżki wody z kwiatu pomarańczy
Wodę gotować z cukrem do postaci gęstego syropu. Do przestudzonego (to ważne) syropu dodać wodę kwiatową. Polewać ciasteczka.
Z Jordanią kojarzy się od razu Petra, a jest tam naprawdę wiele do obejrzenia. W starożytności tereny Jordanii były włączane do różnych imperiów: asyryjskiego, babilońskiego, egipskiego, greckiego, rzymskiego, bizantyjskiego i perskiego. Dlatego jest tak różnorodna i tak różne ludy w niej mieszkają. Zresztą Jordania do dzisiaj jest schronieniem dla wielu uchodźców, w tym Palestyńczyków, a piękna królowa Rania pochodzi z Palestyny i jest swoim rodakom przychylna.
Pustynia Wadi Rum jest niesamowita. Można tam podziwiać ciekawe formacje skalne i nie dziwota, że organizowane są plenery fotograficzne, w których ceni się walory światła o różnych porach dnia. Piękno pustyni opisał m. in. brytyjski agent Thomas Edward Lawrence, który był zafascynowany tym miejscem i ukrywał się tam razem z wojskami emira Fajsala. Powstał o nim nawet film „Lawrence z Arabii”, a tamtejsi ludzie go pamiętają i otaczają szacunkiem jego wizerunek wyrzeźbiony na jednej ze skał na pustyni. Swoją drogą ciekawe, jak zmieniło się podejście do Arabów we współczesnym świecie. Europejczycy chyba zawsze byli zafascynowani kolorowym i bogatym orientem, natomiast dzisiaj za sprawą polityki, niektórzy ludzie podchodzą do tych rejonów z niechęcią. Akurat Jordania jest najbardziej europejskim z krajów arabskich i najchętniej współpracuje z innymi kulturami.
Chętnie bym spędziła na pustyni Wadi Rum więcej czasu. Jest możliwość wynajęcia namiotu i – w zależności od standardu – każdy może sobie taki namiot zarezerwować. Posiadacze grubszych portfeli mogą sobie wynająć białe „kosmiczne” luksusowe bańki widoczne na trzecim zdjęciu. Pustynię można zwiedzać terenówką lub pojeździć na wielbłądzie.
Ruiny zamku krzyżowców znajdują się w kilku miejscach. Można zwiedzić Kasr-al-Szaubak czy Kerak.
Miasto Madaba jest jednym z głównych ośrodków mozaikarstwa.
Z Góry Nebo przy dobrej widoczności można zobaczyć Jerozolimę i Morze Martwe. Stąd Mojżesz patrzył na Ziemię Obiecaną, do której nie wszedł, gdyż nie było mu to dane. Mojżesz zmarł na tej górze i został pochowany w dolinie.
Cytadela w Ammanie (zdjęcie pierwsze), czyli starożytnej Filadelfii. Geograf arabski Mukaddasi w 985 r. nazwał miasto Mieczem Pustyni. Widać musiało być wojownicze.
W muzeum na wzgórzu Cytadeli można obejrzeć wiele ciekawych starożytnych artefaktów. Stąd też widać wspaniałą panoramę stolicy. Ten większy biały budynek na górze w oddali (zdjęcie drugie), w otoczeniu zieleni, to pałac królewski. Na trzecim zdjęciu widać m. in. amfiteatr.
Tam na wysokiej górze stoi zamek Ajlun. Jest to przykład obronnej architektury islamu z okresu wojen krzyżowych.
Jedno z najlepiej zachowanych rzymskich miast na Bliskim Wschodzie – Jerash (starożytna Geraza), zwane Pompejami Wschodu. Miasto zostało założone przez legiony Aleksandra Wielkiego w II w. p.n.e. Można tu obejrzeć m. in. Łuk Triumfalny Hadriana, przejść główną ulicą Cardo, zobaczyć hipodrom, świątynię Zeusa, świątynię Artemidy, miejskie teatry ze wspaniałą akustyką, Bramę Północną. Ciekawą funkcję pełniły podłużne kamienie na kolumnach – ich dźwięk ostrzegał przed trzęsieniami ziemi.
Starożytne miasto zostało szczelnie obudowane nowym miastem, przez co nie jest należycie wyeksponowane. Szkoda, bo zasługuje na to, by mówić o nim jako o jednym z cudów świata starożytnego.
Odpoczynek nad Morzem Martwym. Muszę stwierdzić, że od strony Izraela trafiliśmy kiedyś na ładniejsze i lepiej zagospodarowane kąpielisko, ale kąpiel w tym morzu (a właściwie jeziorze) leżącym w największej depresji na Ziemi (430, 5 m p.p.m.) jest jedyna w swoim rodzaju. Zasolenie, które powoduje, że woda sprawia wrażenie tłustej, nie można się w niej zanurzyć i z trudem zmienia się pozycję jest niezapomnianym przeżyciem. Według tradycji na jego dnie spoczywają Sodoma i Gomora.
Czytałam trochę o Jordanii, m. in. „Autobiografię” królowej Noor, pochodzącej z USA żony poprzedniego króla Jordanii Husajna. Królowa ta była bardzo zaangażowana w sprawy kraju i Jordańczyków. Założyła fundację i organizowała wiele programów mających na celu wypromowanie Jordanii w świecie oraz programów społecznych, aby wydobyć niektóre obszary kraju z biedy, np. w regionie, gdzie wypasano owce, stworzono możliwość tkania dywanów. Tym zajmowały się kobiety, ale nie wszyscy mężczyźni im pomagali. Znalazł się też taki, który bezczynnie się przyglądał pracy żony, a następnie zgłosił się do fundacji, by mu znalazła drugą taką żonę (większość Arabów stać tylko na jedną żonę, ale mogą mieć do czterech żon). Z książki można się dowiedzieć wiele ciekawych szczegółów o Jordanii.
Zawsze chciałam zobaczyć ten wąwóz na własne oczy. Przeszłam Kolorowy Kanion na Synaju i marzyłam o zobaczeniu Petry. Te niesamowite, barwne formy z piaskowca warte są obejrzenia, a kolejnym cudem są wpasowane w skały budowle. Wykuli je ok. 2000 lat temu Nabatejczycy tworząc miasto tętniące niegdyś życiem, opuszczone z nieznanych przyczyn w końcu VIII w. Większa część Petry nie została jeszcze odsłonięta i może to ona da odpowiedź na pytanie o powstanie i upadek nabatejskiej cywilizacji.
Na zwiedzenie Petry potrzeba ok. tygodnia, a przynajmniej 2 dni, gdyż zajmuje ona prawie 100 km2. Na przejście najbardziej podstawowego szlaku o długości 8 km, potrzeba 3,5 do 4 godzin.
W Petrze wykuto również wodociągi (poziome wgłębienie), a okazuje się, że zimą potrafi tam spaść śnieg!
Wśród licznych grobowców ten najsłynniejszy, królewski, czyli tzw. Skarbiec z I w. p.n.e. Jego nazwa jest związana z legendą, iż na szczycie fasady umieszczono skarb faraona.
Teatr przebudowany przez Rzymian.
Najtrudniejszy jest powrót w upale, bez cienia, który daje wąwóz.
Gdy już dojdziecie do wyjścia, polecam klimatyzowaną restaurację z pysznym jedzeniem i wcale nie taką drogą jak na to słynne miejsce. Można tu odpocząć i zjeść obiad za ok. 10 USD, czyli w cenie, którą nam podawano w wielu innych restauracjach, a są i droższe, bo Jordania w ogóle jest droga.
Nareszcie spadł deszcz. Bardzo dobrze – przyda się roślinom. Przed deszczem można było jeszcze pójść na spacer. Za ogrodzeniami rozszczekane psy. Zawsze mnie rozśmieszają i rozczulają te szczególnie rozszczekane, bo zwykle ich pan lub pani są niedaleko i słyszą, jak pies się stara, wprost wychodzi z siebie, żeby się popisać czujnością. Gdy pan nie słyszy, owszem, przybiegną sprawdzić, kto idzie i nawet zaszczekają, ale nie zadają sobie aż takiego trudu.
Na obiad polecam aromatyczną zupę z bloga „Gotuj ze mną”. Oczywiście troszkę zmieniłam przepis i mnie smakuje bardziej pikantna.
Cebulę pokroić w półplasterki i poddusić na oleju, dodać posiekane ząbki czosnku, por i marchewkę pokrojoną w półplasterki. Dodać po 1/2 łyżeczki (lub troszkę więcej) przypraw i kilka minut smażyć z warzywami, a następnie wrzucić je do gorącego wywaru z jarzyn.
Mięso pokroić w kostkę i obsmażyć. Dodać do zupy. Gotować ok. 10 minut, dodać mleko kokosowe. Gotować jeszcze kilka minut. Podawać z makaronem posypane natką pietruszki lub listkami kolendry.
Brrr, znowu zimno! Znajoma ogrodniczka twierdzi, że to zimni ogrodnicy się pospieszyli. Ciekawa jestem, czy ma rację?
Usłyszałam w reklamie o kozach na drzewie i przypomniałam sobie, że widziałam takie kozy. To było kilkanaście lat temu w Solcu Zdroju. Chodziliśmy po Solcu i nagle mnie zatkało, bo na drzewie zobaczyłam kilka kóz. Podeszliśmy do ogrodzenia, żeby się przyjrzeć. Z domu wyszedł mężczyzna, więc powiedzieliśmy mu, że to niesamowicie wygląda. Kozy przybiegły do niego, a on się roześmiał i zawołał: „Na drzewo!”. Wtedy wszystkie wskoczyły na drzewo jak koty. Chciałam zrobić fotkę, ale przedmioty martwe bywają złośliwe, ale właśnie w tym momencie aparat się rozładował i mi się nie udało. Szkoda.
A to coś na gorąco, co od czasu do czasu robię od lat. Garnuszek mam nieduży – starcza do dwóch misek i podaję proporcje właśnie do dwóch misek. Można przecież zrobić odpowiednio więcej.
ziemniaki pokrojone w podłużne kawałki, posolić, kiełbasa pokrojona w półplasterki, boczek i cebula pokrojone w kostkę, marchewka pokrojona w półplasterki, listki pietruszki i przyprawy, a potem jeszcze dwa razy to samo. Na końcu położyć kawałek masła, pokropić troszkę olejem i przykryć. Jeśli nie macie pokrywki do garnuszka, można zakleić kawałkiem ciasta albo pergaminem.